To
już miesiąc minął od samobójczej śmierci Tomasza Beksińskiego. Jakoś nie
dałem rady wtedy o nim pisać, bo jego odejście nałożyło się na śmierć
mojego bliskiego przyjaciela - trudno było mi w takich okolicznościach
zdobyć się na sensowny tekst. Potem chyba zacząłem się przyzwyczajać do
tego, że już nie usłyszę w radiu prowadzonych przez niego audycji, ani nie
zobaczę nowego filmu z przetłumaczonym przez niego tekstem. Ale w tych
dniach przeczytałem jego ostatni tekst napisany do druku i to mnie
sprowokowało do pisania. To pożegnanie ze światem trafiło do redakcji
miesięcznika Tylko rock w grudniu i ukazało się w styczniowym numerze, gdy
Tomasz Beksiński już nie żył. Beksińskiego irytowała dzisiejsza płaska i
prymitywna kultura masowa. Nie potrafił sobie znaleźć miejsca w świecie
opanowanym przez pseudoartystyczną komercję. Nie chciał uczestniczyć w
wyścigu szczurów, w którym nagrodą jest sława i niepoliczalne konto w
banku. Przez całe życie tropił przejawy głupoty, paranoi i zakłamania, by
idealistycznie z nimi walczyć w radiu i w gazecie. Może komuś wydać się
dziwne, że dla Beksińskiego niepodważalnym symptomem upadku cywilizacji
okazało się kręcenie w Hollywood kolejnych kasowych remake'ów, czy
nagrywanie bełkotliwych płyt przez wielkich niegdyś artystów rocka.
Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że Tomasz Beksiński był estetycznym
dyletantem. Jego tłumaczenia z angielskiego nie miały sobie równych, choć
nie był przecież ani zawodowym tłumaczem, ani doświadczonym literatem.
Tłumaczył właściwie tylko horrory, programy Monty Pythona i cykl filmów o
Bondzie, ale jego inwencja językowa biła na głowę przekłady list
dialogowych wielkich filmów Bergmana czy Felliniego (potrafił wymyślić tak
doskonały drobiazg, jak choćby "życie usrane różami" w Fisherkingu
Terry'ego Gillama). Prowadził w radiowej Trójce audycję z muzyką zupełnie
dziś niepopularną, za to intrygującą. Był dzieckiem pop-kultury, żył jej
produktami, ale potrafił znajdować w nich rzeczy wartościowe. Nie zgrywał
wielkiego artysty czy konesera. Nigdy nie powoływał się na autorytet swego
słynnego ojca. Mógł odnieść w mediach wielki sukces, ale wolał robić to,
do czego miał autentyczne przekonanie. Kiedy czytam słowa jego pożegnania,
wydrukowane przez niczego nie przeczuwającą redakcję Tylko rocka,
uświadamiam sobie, że właściwie niewiele się różniliśmy. Mnie też irytują
wszechobecne głupie reklamy, ja również nie trawię telewizji emitującej na
okrągło tandetne telenowele, ja także boleję nad coraz bardziej
postępującą jałowością i pustką produkcji muzycznych czy kinowych, i ja
tęsknię niekiedy za dawnymi czasami, kiedy muzyka był autentyczna. Tylko,
że ja jakoś sobie radzę, potrafię sobie wyjaśnić wszystko za pomocą
socjologii, psychologii czy filozofii. Wyjaśnić, albo raczej zagłuszyć w
sobie żal za utraconą dziecięcą prostolinijnością i wrażliwością. Tomasz
Beksiński pozostał do końca wrażliwym chłopcem, zagubionym w świecie,
który przestał rozumieć. Niestety, wybrał najprostsze wyjście.
Andrzej Juszczyk
Powrót