Tomek nie znosił sportu, zaś ja, niepoprawny
fanatyk wyścigów rowerowych, dziwiłem się jego namiętnym dyskusjom o
muzyce, jakie na przerwach prowadził z kilkoma kolegami. To wszystko
sprawiało, że na początku pobytu w szkole średniej odnosiliśmy się do
siebie z ostrożną kurtuazją podszytą nieufnością. Chyba pod koniec I
klasy. jedząc w domu kolację, nagle zamarłem, a chleb wypadł mi z dłoni:
Stałem tak pośrodku kuchni, nie wiedząc, że gdzieś poza mną upływają
sekundy i minuty, stałem bez ruchu i prawie nie oddychając jeszcze
wówczas, gdy z radia płynęły słowa:
- Wysłuchaliśmy tytułowego
utworu z płyty Phaedra niemieckiej grupy Tangerine
Dream.
Następnego dnia, zaraz na pierwszej lekcji posłałem "liścik"
do Tomka, który siedział w rzędzie pod oknem. Tylko on mógł mi pomóc, a ja
- za płytę, którą jeszcze ciągle słyszałem - oddałbym nawet swój rower
wyścigowy.
I tak się zaczęło. Nie policzę tych godzin, które
przegadaliśmy o muzyce. Temat był niewyczerpany, a Tomek wiedział o nim
właściwie wszystko. Czytał brytyjskie pisma muzyczne i raczył nas, swoich
kolegów, wspaniałymi opowieściami o świecie rocka.
A trzeba
wiedzieć, że działo się to we wczesnych latach 70-tych, kiedy
rzeczywistość osiągała wymiar paranoi. Starsi byli pogodzeni z tym
cyrkiem, nie sądzili, że można coś zmienić.
A my?
Nie wypada
mówić, gdzie mięliśmy "sekretarzy", ten ich zełgany system, Hutę
"Katowice", festiwal w Kołobrzegu, sojusz polsko-radziecki, ZMS i slogan
"Polsce Ludowej serca - myśli - czyny". W to hasło, jak i w przesławne
"Polak potrafi", nie wierzyli już wówczas chyba nawet sami "sekretarze",
chociaż malowane na murach miasta słowa rozpaczliwie i daremnie upominały
się o jakiś akt wiary, same będąc tylko farbą.
Wystarczyło jednak,
zdążając w kierunku Okopiska, opuścić ulicę i wejść w zaułek obok ściany
nieistniejącej już dzisiaj apteki, wystarczyło uczynić zaledwie kilka
kroków...
Tutaj zaczynał się dla nas inny Sanok.
Z
drewnianej werandy widać było ogród, jego dzikie strefy i bujne klimaty.
Później korytarz, miejsce mroczne jak korytarz, pełne tajemnic, bo
przecież gdzieś w głębi ukrywały się drzwi Pracowni. Rzeźby na szafie i
chyba tylko jeden olbrzymi obraz.
Byliśmy wtedy zbyt młodzi, aby
zrozumieć, dlaczego ten dom tak bardzo nas przyciąga, dlaczego tak bardzo
lubiliśmy przychodzić do Tomka.
Obrazy taty, wisząc na ścianach
Tomkowego pokoju, były jak okna, których nawet nie musiałeś otwierać by
wejść w inny świat. Nigdzie niewidziane pejzaże, samotne góry, morza bez
nazwy wydawały się dziwnie bliskie, patrzyłeś jak oszołomiony, z nagle
budzącym się uczuciem deja vu i nie mogłeś już oderwać wzroku, i stałeś
tak ze ściśniętym sercem, oddychając wonią farb i werniksów jakby zapachem
soku drzew o spienionych konarach rosnących na wyciągnięcie
ręki.
Kiedy masz 16 lat i żadnej wiedzy o sztuce i życiu, czasem
tak łatwo wyczuwasz kłamstwo, tak prosta wydaje ci się prawda. Bardzo
szybko odkrywasz, że ten świat namalowany, a więc "sztuczny", jest w
istocie światem prawdziwym. I mówisz sobie tak, tak, to jest
rzeczywistość i bardziej rzeczywiste od tego, co dotąd rzeczywistością
nazywałem, choć (jak konstatuje autor tych słów - W. Gombrowicz)
artysta i odbiorca nie umieliby logicznie udowodnić, dlaczego to jest
właśnie bardziej rzeczywiste.
Nie widzisz z resztą najmniejszej
potrzeby artykułowania zapalanych w tobie uczuć, wystarcza ci intuicyjna
pewność, że są twoje, nie "nadane" z zewnątrz, są prawdziwe i są piękne.
Wówczas ten "prawdziwy" świat znany z ulicy, szkoły, prasy, telewizji
zaczynasz odbierać jako upiorną mistyfikację, niewydarzoną, pokraczną
farsę, w krórej wrzaskliwie i natrętnie próbuje się przypisać znaczenie
nieistniejącym pojęciom.
Obrazy taty Tomka miały tę druzgocącą przewagę nad
"rzeczywistością", że - nie będąc opatrzone tytułem - niczego nie
usiłowały nikomu wmawiać. Istnieje jednak teoria, że każde dzieło sztuki,
w chwili "dania go światu", przestaje być wyłączną własnością swego
twórcy, zaczyna żyć własnym życiem, jak dziecko wyjęte z łona matki.
Dzieła literackie, plastyczne, a nawet muzyczne zostają wydane na pastwę
różnych poronionych egzegetów "wyjaśniających" wszystkim, którzy chcą, i
którzy nie chcą, ba, nawet samemu autorowi, co takiego w okresie tworzenia
"miał na myśli". Tomek był wielkim miłośnikiem interpretacji obrazów
swojego ojca. Niektóre z nich funkcjonowały z resztą w prywatnym obiegu
jako nieoficjalne tytuły (np. "Tka"). Nieraz sam, dla hecy, przyklejał na
ramy obrazów wycięte z gazet tytuły ("Pomożecie - pomożemy", "Jak
rozdzielić mięso").
W tak przewrotny sposób problemy PRL-u
odnajdywały swoje miejsce w świecie sztuki.
Któregoś dnia Tomek
zrobił tacie niespodzianke, zapraszając do jego pracowni całą klasę.
Wydarzenie to było klasycznym przykładem zderzenia mitu z rzeczywistością.
Niektórzy już wcześniej odwiedzali Tomka, więc za ich sprawą po cichu w
klasie mówiono, że jego tato "maluje takie różne trupy". Więc wszystkie
panienki szły na to spotkanie śmiertelnie przerażone, że zostaną pożarte
na drugie śniadanie i to na surowo. Tymczasem pan Beksiński nie tylko nie
miał zamiaru ich zjadać, ale sam patrzył ze zgrozą, jak gromada wyrostków
z niebezpiecznymi błyskami w oczach otacza jego wielki stół ze sprzętem
muzycznym, wydając przy tym okrzyki:
- Kurcze, ile tu fajnych
magnetofonów.
Tomek był w siódmym niebie, uwielbiał chwile, kiedy
sytuacja, jak mówił Gombrowicz: chwiała się, jakby uderzona z boku
nożem przez mordercę.
- Proszę pana - dał się nagle słyszeć
głos klasowego mądrali. - Czy malując to dzieło - tu wskazał na
niedokończony jeszcze obraz ukazujący grupę postaci umieszczonych w
wielkiej jakby skrzyni zanurzonej w wodzie - miał pan na myśli, że świat
tonie w morzu zła?
- Skąd! - wyręczył nieco zakłopotanego strzałem
tak ciężkiego kalibru ojca Tomek. - To przecież goście weselni - zbyt
pijani, aby przejść po kładce - usiłują się przeprawić na drugi brzeg Sanu
czółnem.
Potrafił przebić atmosferę dręczącej powagi i wejść w
wyzwalającą sferę humoru. Poruszał się w niej ze swobodą, był wręcz
tropicielem śmiesznych sytuacji, których bohaterami byli znajomi,
przyjaciele, rodzina, ktore przydarzyły się jemu samemu.
Również
wśród lektur Tomka szczególne miejsce zajmowały utwory kreujące
groteskową, częst zbliżoną do absurdu wizję świata. Oczywiście opowiadania
Mrożka, Szewcy Witkiewicza, Romulus Wielki Durrenmatta.
Cieszył się jak małe dziecko, przytaczając z pamięci całe fragmenty
Łysej śpiewaczki Ionesco.
Ale był także Edgar Poe. Był
Czarny kot, Ligeja, Berenice, był Portret
owalny i Sen we śnie.
I był Kruk. Były
opowiadania niemieckich romantyków z ilustracjami F. Starowieyskiego
"dorwane" w maju'77 i zachłannie czytane przed maturą. I było milczące
siedzenie na schodacj I LO, kiedy wybrzmiały już w głośnikach ostatnie
dźwięki Mad Man Moon Genesis.
Miał w swoim pokoju fotografię
- osobistą relikwię. Przedstawiała wuja, którego powiedzonka często
cytował, w roli choinki świątecznej. Sam ze swoją Practiką właściwie się
nie rozstawał. Inscenizował na poczekaniu sytuacje godne jej obiektywu,
szczególnie lubił portrety i autoportrety "miniaste". Nietrudno o
analogie, ale te trącą banałem. Witkiewicz i jego autoportrety "przeciw
nicości".
Być może tomkowa fotografia i chece, jakie "wyprawiał",
też były przejmującym sygnałem tożsamości, wołaniem "jestem".
I
jeszcze taki, z pozoru błahy fakt:
Na lekcji niemieckiego
nauczyciel przekręcił nazwisko Tomka, czytając listę obecności. Brak
odpowiedzi, konsternacja, atmosfera wyczekiwania. Po dłuższej chwili
dobitne słowa:
- Nie ma takiego! Ja się nazywam
Beksiński!
Tomek odszedł.
Powrócił do tego miejsca na Ziemi,
w którym przyszedł na świat.
Wracając zabrał ze sobą ukochane
obrazy.
Takie są fakty.
W naszym istnieniu są święte sfery
Tajemnicy niedostępne ludzkiemu zbadaniu. Niechże takimi
pozostaną.
Jakież słowa zdolne byłyby napełnić treścią
skomlenie
rodzącego się człowieka
skowyt człowieka, który umiera.
W
grudniowy wieczór'99, dowiedziawszy się o Tomku, ujrzałem Go tańczącego
Quadrophemię na urwistym brzegu morskim w Brighton.
Takim
widzę Go ciągle, nawet teraz, pisząc słowa, tylko słowa, puste znaki, nie
dla każdego.
Widzę Go pijącego ulubioną Colę.
Widzę Go na
szkolnej wycieczce, rozśmieszającego do łez naszą panią.
Widzę Go
ostrożnie kładącego na talerzu Fonomastra dopiero co odpieczętowaną płytę
"Wind and Wuthering" Genesis.
Mamy po 19 lat, przed nami -
wieczność. Jest wiosna '77.
Widzę Go na szkolnym korytarzu,
prowadzonego przez nauczyciela na "dywanik" dyrektora szkoły.
Widzę
Go w sali gimnastycznej wykonującego swój sławny "kaskaderski" skok z
najwyższego szczebla drabinki. A może to jest skaliste wybrzeże kanału La
Manche w Brighton? Nie pamiętam. Ale dobrze pamiętam szczupłego,
ciemnowłosego chłopca o jasnej twarzy.
Pamiętam, jak ubrany w
zimową, zieloną kurtkę z kapturem, energicznie, nie oglądając się za
siebie, wchodził w zaułek obok ściany nieistniejącej już
apteki.
Tomkowi - Andrzej
Andrzej
Wilk
Impresje muzealne (Muzeum Historyczne w Sanoku)
6/2000