Już po przesłaniu większości tekstów przygotowanych
do tego numeru pisma do drukarni dotarła do nas tragiczna wiadomość. Tomek
Beksiński nie żyje. Był z nami od początku. Od pierwszego numeru dzielił
się z czytelnikami swoimi przemyśleniami na temat ulubionych płyt i artystów,
na temat muzyki rockowej w ogóle, na temat życia. miał zresztą dużo większy
wkład w powstawanie pisma. Chętnie udostępniał nam wszelkie posiadane
materiały i płyty, podpowiadał tematy, które jego zdaniem warto było podjąć
na łamach, dzielił się swoją wiedzą. W połowie grudnia bawił się jeszcze
z nami na dorocznej imprezie "Tylko Rocka" w hotelu Forum - jest na jednym
ze zdjęć, które publikujemy w tym numerze. Roześmiany, radosny, gotowy
spłatać komuś figla, który mógłby stać się pożywką kolejnych "Opowieści
z krypty"... Takim Go będziemy pamiętać.
CISZA, CISZA...
Co tu powiedzieć? Cisza, cisza, co wszystko wie... Tak kiedyś napisałam
i pamiętam jak bardzo Tomkowi podobał się ten tekst, jak bardzo Go wzruszał.
Teraz już sam w sobie nosi tę ciszę. I już wie... Mam nadzieję, że jest
mu dobrze i jest szczęśliwy. A jednak natrętne łzy same napływają do oczu.
Na moim niebie zgasła kolejna gwiazda. Ale tym razem była to gwiazda pierwszej
wielkości. Od wielu lat uważałam go za mojego najlepszego przyjaciela.
Wiedział o mnie wszystko. Powierzałam mu każdą moją najmniejszą nawet
radość lub smutek. I nigdy mnie nie zawiódł. I zawsze wybaczał, gdy ja
zawodziłam Jego... Jego wyrozumiałość była dla mnie tak wielka, że czułam
się przy nim czasem mała, egoistyczna i niedobra. Był zawsze pierwszym
i surowym cenzorem moich tekstów na kolejne płyty. Niesamowity był zawsze
okres, gdy byłam w trakcie ich tworzenia i noc w noc dzwoniłam do Niego
po kilka razy, przedstawiając kolejne etapy mej pracy i nierzadko prosząc
o ratunek, gdy brakowało mi słowa lub frazy. Sam był zdolnym poetą, choć
- oczywiście - ekscentrycznym. Pisał wiersze wyłącznie po angielsku. To
dzięki Niemu niektóre z moich płyt mają także wersje w tym języku. I to
nierzadko lepsze od polskich... W jego biurku zawsze leżała moja ulubiona
czekolada, a od czasu, gdy kiedyś dałam radę całej, to nawet dwie tabliczki.
Siadaliśmy u Niego w pokoju i słuchaliśmy muzyki, często spierając się
jak najęci na jej temat (zwłaszcza gdy było to demo przed kolejną płytą
Clostera), gdyż tak się składało, że zawsze obydwoje mieliśmy rację i
nikt nie chciał ustąpić. Nigdy jeszcze w moim życiu nie nakłóciłam się
z nikim tak wiele, tak jednocześnie go lubiąc. A powodów było mnóstwo.
Im bardziej ja zakochiwałam się w komputerach, tym głębiej On pogrążał
się w swojej antykomputerowej fobii. Mój entuzjazm dla wszelakich nowinek
technicznych kontra Jego totalny konserwatyzm. Moje spóźnialstwo i Jego
punktualność. Mój swobodny stosunek do erotyki i jego zgoła dziewiętnastowieczny
romantyzm. I wreszcie mój lodowaty, analityczny umysł w zderzeniu z Jego
gorącą, poetycką duszą (to, znaczy się, była interpretacja Tomka, bo moja
nieco się różniła). Byliśmy tak podobni a zarazem różni od siebie. I to
podobieństwo dusz pozwalało nam tolerować te wielkie różnice charakterów
i podejścia do życia. I tak dobrze się rozumieć. Choć ostatnio nasza przyjaźń
była wystawiona na największe próby. Gdy rok temu znalazłam się na wielkim
zakręcie, rozbijając swoje pozornie szczęśliwe małżeństwo, widziałam jak
ciężko jest Mu zaakceptować moje posunięcie. Anka, ja całe życie szukam
przynajmniej kawałeczka tego, co ty teraz mając, z własnej woli zabijasz
- mówił. Lecz nadal miałam w nim oparcie. Niemniej nasze drogi zaczęły
się trochę rozchodzić. Już chyba zawsze będę sobie wyrzucać, że przygnieciona
ciężarem swoich problemów przestałam patrzeć wokół. Zrozumiałam, gdy już
było za późno. Gdy spotkałam się z nim po czterech czy pięciu miesiącach
przerwy, spojrzałam w oczy człowieka, który już podjął decyzję. Byłam
szorstka i ostra niekiedy w słowach, ale znając Go tak dobrze, potrafiłam
odróżnić, kiedy fantazjowanie i żarty przeradzają się w coś naprawdę niebezpiecznego.
Nie chciałam być kolejną osobą, która znajduje perwersyjną przyjemność
w pogrążaniu się z Nim w stanach depresyjnych, a potem zaspokojona powracać
do kochającej rodziny, podczas gdy On wracał do niezmiennie pustego domu.
Starałam się ściągać Go z chmur, jak tylko potrafiłam. Im bardziej chciał
odejść, tym wyraźniej ja widziałam, jak wielki popełnia błąd. Tym bardziej
sama chciałam żyć i mój entuzjazm przekazać Jemu. Lecz powoli przegrywałam.
Dla jednych sensem życia są kariera i pieniądze, dla innych sztuka, a
Tomek musiał kochać i być kochany. Nie kochany wiądł jak kwiat bez wody.
Co rusz rzucał się w wir nowego uczucia i za każdym razem dostawał ogromnego
kopniaka od losu. Gdy stracił własną nadzieję, przyjaciele karmili go
swoją. I dzięki nim podejmował kolejne próby. Los go chyba faktycznie,
jak sam mawiał, nienawidził. Skąd on wynajduje takie kobiety? - pytaliśmy
siebie, gdy nie słyszał. Nie wydawało się możliwe, aby człowiek tak dobry,
tak wartościowy i wrażliwy, nie mógł przez tyle lat spotkać partnerki
godnej siebie. A jednak nie spotkał... Miał za dużo pieniędzy? To zawsze
przyciąga sępy. A może dlatego, że był za dobry? Ale udawać za nic nie
chciał. Ile myśmy wieczorów wałkowali ten temat... Charakter, to prawda,
Tomek miał niełatwy. Był wielkim indywidualistą i zawsze musiał być sobą.
Z wielkimi oporami przyjmował moje czy czyjekolwiek rady, jeśli były dla
Niego niewygodne. Zawsze wolał chmury niż ziemię.
Po 25 latach poszukiwań i ostatnim kopniaku stracił nadzieję ostatecznie.
I to mi powiedział wtedy, w Wigilię, przez telefon. Chyba zastanawiał
się, czy nie powiedzieć mi wszystkiego. Choć i tak, bez słów, zrozumiałam,
nie odważyłam się powiedzieć "żegnaj". Do końca miałam nadzieję. Taką
beznadziejną nadzieję.
Tomku! Szanuję twój wybór. Obiecaliśmy sobie szanować nawzajem swoje zadanie.
Ale nadal uważam, że zrobiłeś błąd. Gigantyczny błąd. Kilka lat temu byłeś
w takim samym dołku. Beznadzieja, dno i grecka tragedia. A jednak wyszedłeś
z tego i przeżyłeś mnóstwo pięknych, szczęśliwych chwil, popływałeś w
morzu przepięknych, nowych dżwięków i obrazów! I przecież sam mówiłeś,
że było warto! Życie jest jak sinusoida - raz pod kreską, raz nad. Też
się ze mną zgadzałeś... Gdy ktoś jest zmęczony, musi odpocząć, a nie wycofywać
się w ogóle. Nie wierzę, że miałeś pełne wyobrażenie tego, co robisz.
Przegrałeś walkę ze swoim strachem przed życiem i przekreśliłeś ostatecznie
jakiekolwiek szanse . Mój zimny, analityczny umysł kalkuluje, że to kompletnie
bez sensu. Nie masz racji i teraz mogę to jeszcze tysiąc razy powtórzyć,
już nie możesz mi przerwać... Byłeś naprawdę coraz bliżej celu, mądrzejszy
o wiele doświadczeń, nauczony na własnych błędach. Było widać, że w końcu
Ci się uda. Nawet ten Twój charakter nie do wytrzymania trochę złagodniał...
Będąc coraz silniejszy, wmawiałeś sobie, że słabniesz. Ciągle twierdziłeś,
że wszystko już za Tobą, głuchy na jakiekolwiek argumenty. Nawet gdy mówiłam
Ci, że tak naprawdę to dopiero posiadanie dziecka jest najważniejsze w
życiu i nadaje mu sens. Że to jest najprawdziwsza i najpiękniejsza miłość
na świecie. Jak można było odejść nie zaznawszy tego? Wszystko w życiu
przeżyłeś? Nic nie przeżyłeś Tomku! Nie przytulałeś do siebie drobnego
ciałka, małe rączki nie obejmowały Twojej szyi. Nie słyszałeś słowa "Tata",
wypowiedzianego do Ciebie. Byłbyś takim dobrym ojcem... Z pełną premedytacją
odpychałeś te argumenty od siebie. Dlaczego nie chciałeś mnie słuchać?
Dlaczego za przewodnika wybrałeś strach przed światem? Przecież wiedziałeś,
że jestem Twoją przyjaciółką. I chyba jednak znam życie lepiej od Ciebie...
Ale może nie wszystko stracone? Nauczona Twoim przykładem, nie pozwolę
sobie stracić nadziei. Przecież, oboje będąc ateistami, nie wykluczaliśmy
jednak możliwości istnienia tam dalej jakiegoś innego, nowego świata.
I od kiedy Ciebie zabrakło, moja wiara w to jeszcze wzrosła. Liczę, że
spotkamy się tam ponownie. Będziesz miał cudowną żonę, tę wymarzoną piękną,
wysoką i zielonooką brunetkę. I słodką, malutką córeczkę. I znowu będziemy
telefonować do siebie o 4 rano i w każdy Wielki Piątek jak dotąd chodzić
do chińskiej restauracji na wielką porcję pysznego mięsa. Może nie będzie
tam naszych znienawidzonych papierosów i ludzi o umysłowości ameby. tylko,
że... no, przepraszam... ale komputery muszą być... Może się jednak przekonasz.
Wierzę w Ciebie.
ANJA ORTHODOX
BEZ POŻEGNANIA...
O rany! Tomek nie żyje! Brzmi to jak zły sen; niestety taka jest nieubłagana
prawda. Mój długoletni Przyjaciel odebrał sobie życie. Nie jestem w stanie
słowami opisać nastroju, w jakim znajduję się od tych kilku dni. Wciąż
zadaję sobie pytanie: dlaczego?!!! A przecież odpowiedź znam. Śmierć była
dla Tomka wyzwoleniem. Wyzwoleniem z okowów bólu, beznadziei, braku wiary
w ludzi.
Mogę chyba stwierdzić, że byliśmy sobie z Beksą bardzo bliscy. Przegadaliśmy
wspólnie setki godzin. Niestety, w większości rozmów jak bumerang powracał
temat śmierci. Można zapytać: dlaczego ktoś, kto ma wysoką pozycję w branży,
ojca - wybitnego malarza, dobrze zarabia, posiada dwa mieszkania, tysiące
płyt i kaset wideo - skreślił to wszystko jednym, szaleńczym gestem? Odpowiedź
jest prosta. Za to wszystko nie można kupić miłości. A Tomek nade wszystko
pragnął właśnie uczucia. Uczucia głębokiego, opartego na wzajemnym zaufaniu
- aż do grobowej deski. Niestety, nigdy go nie zaznał.
Każdy kto o dobrze znał, wiedział, że wyznawał zasadę: czarne lub białe.
Jak kochał - to na umór. Jak nienawidził, to jad ściekał po ścianach...
Wiele dawał, ale tyle samo oczekiwał od innych. Natomiast kobiety... mam
nadzieję, że choć jedną z nich sumienie zeżre do kości. Aż mnie korci,
żeby posunąć się nieco dalej, ale... spuśćmy zasłonę milczenia. Znam wiele
osób, które po przeczytaniu kilku felietonów Nosferatu stwierdziły, że
tego osobnika należałoby zamknąć w zakładzie dla psychicznie chorych.
Tomek uwielbiał prowokować, wsadzać kij w mrowisko. Potrafił jednak być
uroczym kolegą, ze swadą opowiadającym o obejrzanych filmach i przesłuchanych
płytach czy o swoim nieco pokręconym dzieciństwie. Wrodzona inteligencja,
duże oczytanie, miliony przerobionych filmów oraz doskonała znajomość
angielskiego stworzyły z niego postać przebarwną . Kiedy Tomek miał dobry
dzień, to nie miał sobie równych. Można było umrzeć ze śmiechu, bądź przygryźć
z emocji wargi aż do krwi. Był też nieco ekscentryczny. W lecie nosił
koszulkę z napisem: "Adolf Hitler European Tour 1939 - 1944". Po premierze
filmu Bez przebaczenia (z Clintem Eastwoodem) wchodził do sklepu z okrzykiem:
Kto jest właścicielem tego sracza! Przy każdej okazji sypał jak z rękawa
cytatami z Bondów i Monty Pythonów. Ach, ten Tomek...
Jest takie powiedzenie, że o zmarłych mówi się tylko dobrze, albo wcale.
Beksa jakoś wymyka się takiemu zaszufladkowaniu. W ciągu naszej blisko
piętnastoletniej znajomości wielokrotnie dawał dowody swojej przyjaźni,
będąc jednocześnie skrajnym egocentrykiem. Tomek twierdził bowiem: Po
mnie choćby potop. Jeszcze niedawno wykrzykiwał, że ucieszy się bardzo,
jeśli w Nowy Rok nastąpi koniec świata. I trudno mu się dziwić. Świat,
tak według niego zły, okrutny, bez żadnych zasad, zasługiwał po prostu
na zagładę. On już chyba wiedział... Z drugiej strony miał wiele planów
na przyszłość. Myślał o zakupie sprzętu DVD i kolejnej wyprawie do Londynu.
Jeszcze na grudniowej imprezie "Tylko Rocka" w Hotelu Forum zapewniał
mnie, że idzie na lepsze, że próbuje zwalczyć w sobie wszystkie negatywne
uczucia. Na koniec powiedział mi: Jacek, nie zabiję się! Zabrzmiało to
w moich uszach lepiej niż Yesterday.
A dziesięć dni później było już po wszystkim. Odszedł bez pożegnania...
Zostało mi parę zdjęć ze wspólnej wyprawy do Londynu, kilkadziesiąt filmów
z Tomkowym dubbingiem, a przede wszystkim mnóstwo niezapomnianych chwil,
które będę hołubił w pamięci do końca życia.
Wciąż mam nadzieję, że gdzieś tak o drugiej w nocy zadzwoni telefon i
usłyszę to charakterystyczne: Witam Cię Jacku, Tomek z tej strony. Cholera!
Jak mi tego brak!
JACEK LEŚNIEWSKI
JAK DZIECKO...
Boże Narodzenie. Rodzina. Święta. Popołudnie. I ten telefon od kolegi.
i ta wiadomość...
Odszedł jeden z moich największych przyjaciół. Niewiele osób znało Go
tak naprawdę. Dla większości osób był i pewnie pozostanie dziwakiem, odlotem,
wampirem. Tymczasem za tymi maskami krył się dobry, wrażliwy człowiek,
który nigdy nie odmawiał pomocy, który zawsze był lojalny, który zawsze
mówił to, co myśli, na którym nigdy się nie zawiodłem. Znaliśmy się od
14 lat. Pamiętam, jak odwiedził mnie po raz pierwszy w Krakowie, jak słuchaliśmy
płyty IQ - The Wake. A potem było całe mnóstwo kolejnych spotkań. Spotkań
i zwierzeń, które odsłaniały jego prawdziwe wnętrze. Wnętrze człowieka,
który cierpi i szuka szczerej, bezkompromisowej miłości. I rozmowy o kolejnych
porażkach...
Chwile największego szczęścia w 1987 roku, kiedy jeździliśmy z Marillion
po kraju, a z nami jeździła Anka. I chwile depresji, kiedy się rozstali...
Potrafił cieszyć się jak dziecko z drobnostek, ale też głęboko, zbyt głęboko
przeżywał najmniejsze nawet niepowodzenia. Wtedy dopadały Go demony z
którymi samotnie musiał walczyć.
Chyba zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest potrzebny ludziom, młodym ludziom.
Jak u wielu z nich zmienił sposób myślenia, sposób postrzegania, słuchania
i pojmowania muzyki. Muzyki i tekstów, które wyśmienicie przekładał w
czasach, gdy angielski znany był nielicznym.
Nie był wampirem, nie był ekscentrykiem, nie był dziwakiem. Tak mogą mówić
bądź pisać tylko ci, którzy Go nie znali. Był za to jednym z najbardziej
charyzmatycznych dziennikarzy muzycznych, jednym z bardzo już nielicznych
autentycznych pasjonatów muzyki.
Mijały lata, kolejne osobiste porażki, śmierć mamy. Tracił powoli siły
w samotnej walce. Demony zwyciężyły... Zawsze, gdy będę siadał do wieczerzy
wigilijnej i będę świętować swoje kolejne urodziny, będę myśleć o Tobie.
Żegnaj przyjacielu...
PIOTR KOSIŃSKI
UKŁADAŁ SŁOWA I PATRZYŁ NA NIE...
Odszedł człowiek o rzadko spotykanym, przenikliwym poczuciu humoru co
przy łatwości tłumaczenia tekstów utworów i filmowych list dialogowych
(szczególnie tak wieloznacznych i wyrafinowanych jak Monty Python czy
James Bond) dawało niezrównane efekty. Te zalety w połączeniu z kolei
z Jego gustem muzycznym oferowały słuchaczom Programu III co dwa tygodnie
cztery godziny niezwykłych przeżyć. To wiemy wszyscy. proszę mi jednak
pozwolić przybliżyć postać Tomka z perspektywy studia emisyjnego na Myśliwieckiej.
Jego audycje nie były bowiem zwykłym radiem - do słuchania, tylko misternie
uplecionym w słowa i dźwięki autobiograficznym przesłaniem adresowanym
do własnych przemyśleń odbiorcy. Często poukładane piętrowo i wielowarstwowo,
by dotrzeć zarówno do mniej wyrobionego ucha, jak i do wysublimowanej
wrażliwości. Z jakim mozołem i jakim nakładem wysiłku i czasu buduje się
nawet taką dwuminutową cegiełkę, i jak długo trzeba patrzeć potem już
na gotowe, wyszlifowane elementy, by ułożyć je w jedynie akceptowalnej
kolejności, wiem doskonale. Z kilkudziesięciu moich sobotnich nocnych
spotkań ze słuchaczami Trójki lat osiemdziesiątych tylko w jednym przypadku
miałem na przygotowanie audycji zaledwie dwie doby, gdy tłumaczyłem i
dubbingowałem właśnie wydany "Final Cut", opowiadając obrazy z "The Wall".
Pozostałe zabierały tygodnie. W nocach Tomka słyszałem takie tygodnie.
Pracy wyczerpującej, myśli czasami godzinami wyszukującej odpowiedni cytat,
czekającej na jedno brakujące słowo, jedyny właściwy utwór. A potem zawsze,
nawet w czasie powrotnej drogi do domu, niepewności co do antenowego efektu.
Ale wiem też, ile radości mógł Mu sprawić nawet jeden telefon, jeden list:
odebrałem, zrozumiałem. I wiem też, ile takich otrzymywał. Dla twórcy
nie ma bardziej uskrzydlających chwil. I tak na pewno było. Dlaczego nie
dopisał ich do swojego przeraźliwie krótkiego zestawu powodów, dla których
warto (było) żyć? Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał tego zrozumieć.
PIOTR KACZKOWSKI
PŁASZCZ WAMPIRA...
Skłamałbym, gdybym napisał, że był moim bliskim przyjacielem. Nie był,
więc może w ogóle nie powinienem się odzywać. Ale kiedy dotarła do mnie
wiadomość o śmierci Tomka, to... To jeszcze nie wiem, co się stało, bo
usłyszałem o tym pół godziny temu. Wieczorem porozmawiam Tomku z taksówkarzem,
który słuchał Jego audycji w Trójce...
Kiedy o Tomku myślę, jest przede wszystkim wrażliwym i dobrym człowiekiem,
który już nie miał więcej siły. Czymkolwiek przykrywał swoją wrażliwość
- płaszczem wampira, prowokacyjnym "heil Hitler" na dzień dobry lub cynicznym
humorem niektórych z jego ulubionych artystów, pisarzy - ona i tak wyłaziła
na wierzch i patrzyła na nas smutnym wzrokiem. I właśnie przez tę wrażliwość
i dobro najbardziej będzie mi Tomka brakowało. Będzie mi Go również brakowało,
bo coraz mniej jest ludzi, którzy by chcieli, żeby na naszej planecie
było po prostu fajnie, w porządku, żeby gra toczyła się fair. I to jest
chyba ważniejsze niż fakt, że Tomek nie napisze kolejnych Opowieści z
krypty, nie przetłumaczy kolejnego filmu, nie zrobi kolejnej audycji radiowej,
nie... Nie lubię, kiedy wygrywa słowo "nigdy".
IGOR STEFANOWICZ
GŁOS Z RADIA
"Przez oczy zalane łzami nie jestem w stanie opisać, co się dzieje. Zamiast
frunąć wysoko spadam korkociągiem w dół prosto do dziury w ziemi, w której
się kryję..." Tak zaczynała się kiedyś, a może kończyła jedna z Jego audycji
radiowych. To fragment tytułowej piosenki z "The Final Cut", ostatniej
wielkiej płyty Pink Floyd.
Mam w domu kasetę. Czerwoną. Taką, której nikt już od dawna nie produkuje.
To było piętnaście, może nawet szesnaście lat temu. Wiem, że to był na
pewno czwartek, "Muzykoterapia" - z podtytułem "Nie tylko ballada". Jak
co tydzień wsadziłem ją do magnetofonu. Nastawiłem radio... Znajomy głos
przedstawiał kolejną ubraną w muzykę i słowa piosenek historię człowieka.
Historię, która - jak mówił - całkiem możliwe, że mogła się zdarzyć. Nasz
bohater przeżywał wstrząs po odejściu kogoś bardzo bliskiego. Zamknął
się w sobie. Odizolował się od świata. W samotności, nad kieliszkiem,
starał się zapomnieć. Nie jest to jednak łatwe. Zapomnieć nie można. Zatem
wiedząc o bezsensie swego poszukiwania bohater usiłuje odszukać swoją
miłość. Swojego Kopciuszka... Pink Floyd z "The Final Cut", Roger Waters
z "The Pros And Cons Of Hitch Hiking", Marillion z "Misplaced Childhood"
grali tu główne role. I oczywiście Peter Hammill. I choćby wczesny Roxy
Music. To przez ich muzykę głos w radiu tworzył tę niezwykle smutną, ciągnącą
się przez kilka czwartkowych wieczorów historię. Pamiętam, jak bardzo
się z tym identyfikowałem. Też byłem w takim nastroju, że szkoda gadać.
Ale co drugi z was przecież coś takiego kiedyś przeżywał. Może nawet każdy.
Minęło kilka lat, zły nastrój prysł - ale czerwona kaseta pozostała. Właściwie
zapomniana. Rzucona na dno jakiegoś pudła. Odkryta na nowo następnego
dnia, po zeszłorocznych świętach...
Gdyby ktoś mi piętnaście czy szesnaście lat temu powiedział, że któregoś
dnia, kiedyś, poznam właściciela tego głosu, pewnie tylko uśmiechnąłbym
się z niedowierzaniem...
A to zdarzyło się naprawdę na jednym z pierwszych redakcyjnych spotkań.
Tomek wyciągnął tylko rękę i zaczął mówić, co sądzi o wydanej dopiero
co nowej płycie Marillion - już drugiej po odejściu Fisha. Słowa, które
padły, raczej nie nadają się do druku. Wtedy to po raz pierwszy byłem
w stanie zobaczyć, jak potrafił się wkurzyć. Z jaką pasją, mało radiową,
mówił o jednym ze swoich byłych ulubionych zespołów. A potem były kolejne
spotkania, kolejne wymiany myśli, w końcu też rozmowy przez telefon i
w Jego domu. Nie, nie mogę powiedzieć, że staliśmy się prawdziwymi przyjaciółmi.
Byliśmy raczej dobrymi kumplami, takimi, którzy może nie mówią sobie wszystkiego,
ale... lubią się i z przyjemnością robią dla siebie cokolwiek - jeden
dla drugiego. "Jak byś to przetłumaczył? Słyszałeś już nowy album Nicka
Cave'a? A jak tam koncert Hammilla? Pożyczysz mi tę płytę? Widziałeś nowego
Bonda? Idź Grzesiek na ten film. Naprawdę warto." Taki był. Bezinteresownie
życzliwy... I ja wciąż nie mogę uwierzyć, że Tomka nie ma już i nigdy
nie będzie. Że nigdy więcej, po drugiej stronie słuchawki nie usłyszę
tego z lekka rozdrażnionego: "Tak". Albo tej "pretensji", że jest dopiero
dwunasta w południe, a ja Go właśnie obudziłem. Albo, że tekst, który
przyniósł na dyskietce nie chce się otworzyć i... (tu następował wykład
o wyższości pełnej romantyzmu maszyny do pisania nad tępym do granic wytrzymałości
komputerem). I taki Tomek był. Aczkolwiek nikomu to przecież, kto znał
Go choć trochę, zupełnie nie przeszkadzało...
I jak tam? Tam po drugiej stronie? Czy już stałeś się "comfortably numb"?
Nam zostały jedynie wspomnienia. I strony "Tylko Rocka" zapisane Twoimi
słowami. Ja ciągle mam tę czerwoną kasetę. Jak najdroższy skarb. Ale to
i tak przecież stanowczo za mało...
GRZESIEK KSZCZOTEK
* * *
Moja córka, mająca dziesięć i pół roku, pamięta Go jako sympatycznego
pana, który podczas koncertu Black Sabbath w Katowicach pożyczył jej lornetkę,
żeby mogła się lepiej przyjrzeć Ozzy'emu Osbourne'owi.
Wydaje mi się, że zawsze był życzliwy ludziom, ale też był kimś, kto uważał,
że ma prawo żyć we własnym, wymyślonym sobie świecie. Indywidualista.
Idealista. Nie chciał iść na żadne kompromisy z prozą życia, ani przyjąć
do wiadomości złożoności ludzkich układów i układzików. Chyba to wszystko
doprowadziło do tragedii, która zdarzyła się 24 grudnia.
Poznałem Tomka Beksińskiego, gdy jeszcze nie zdobył popularności jako
autor "trójkowych" audycji i gdy jeszcze nie zażywał zasłużonej sławy
jako tłumacz zwariowanych żartów ekipy Monty Pythona i filmów z Jamesem
Bondem. Był rok 1983, a Tomek był młodym człowiekiem z imponującą kolekcją
płytową. Chętnie widziano Go w redakcji "Magazynu Muzycznego", w której
wtedy pracowałem. Wpadał pogadać o muzyce i udostępniał swe płytowe skarby
moim redakcyjnym kolegom. Ja też pożyczyłem od Niego to i owo do przegrania.
Bodaj pierwszą pozycją była, dopiero co wydana, "Coda" Led Zeppelin, którą
inni moi znajomi płytomaniacy zlekceważyli jako zbiór remanentów (a Tomek
jak już coś robił - to metodycznie...). Dzięki Niemu też mogłem w końcu
nagrać sobie porządnie i w całości albumy, na które polowałem od dawna
- takie jak "Closer" Joy Division (przypomnę na wszelki wypadek: wtedy
w sklepach ciągle nie można było uświadczyć zachodnich płyt, a Warszawie
głównym ich źródłem była cotygodniowa giełda w Hybrydach, której zresztą
stałym bywalcem stał się Tomek...).
Pozostałem dla Niego kolegą z redakcji. Tylko kilka razy byłem u Niego
w domu. Z tych wizyt wrył mi się w pamięci taki obrazek: Tomek stojący
przy swej ścianie alfabetycznie ustawionych płyt, i zademonstrował mi,
że nawet z zamkniętymi oczami potrafi bezbłędnie wyszukać na półce potrzebny
tytuł. Naprawdę żył wtedy rockiem i swoją kolekcją... Może jeszcze coś
takiego z tamtych czasów. Gdy uznał, że jakiejś płyty nie musi na razie
mieć, nagrywał ją na taśmę szpulową, robił dokładny opis na maszynie,
a na pudełku naklejał fotografię okładki, zrobioną przez siebie. Nie zetknąłem
się z taką pedanterią u żadnego innego ze znanych mi wówczas fonoamatorów.
Nie pamiętam pierwszego artykułu Tomka w "Magazynie Muzycznym". Pamiętam
natomiast, że po kilku latach miał już mocną pozycję w rockowym dziennikarskim
gronie. Co ciekawe: nigdy nie zależało Mu na etacie i mówił o tym otwarcie.
Uważał, że nawet etat w muzycznym miesięczniku zagrażałby Jego życiowej
niezależności. Inna sprawa, że w drugiej połowie lat osiemdziesiątych
górę zaczęła brać druga pasja Tomka: filmowa. Teraz świat zaczęły Mu przesłaniać
rzędy kaset wideo. Gdy z Wieśkiem Weissem założyliśmy "Tylko Rock", było
dla nas jasne, że Tomek musi się znaleźć wśród autorów. Pisywał przez
kilka lat na temat zespołów artrockowych i gotyckich, a potem przerwał,
tłumacząc, że wydaje Mu się, że powiedział o rocku wszystko, co miał do
powiedzenia. Że nie potrafi pisywać na zadany temat. Że może pisać o muzyce
naprawdę budzącej Jego emocje... Po przerwie powrócił z felietonami, które
tylko niekiedy zahaczały o rockowe tematy, a których nagłówek przypominał
o Jego upodobaniu do horrorów i czarnego humoru: "Opowieści z krypty".
Zawsze pisał zgrabnie, z pasją, z polotem. I zawsze przynosił swe artykuły
na obiecany termin. Był oryginałem, ale też autorem bardzo serio. Należał
do tych, których teksty są bardzo dopracowane, od razu gotowe do druku.
Nie godził się na żadne redakcyjne poprawki, ciężko przeżywał nawet najdrobniejsze
literówki. "Opowieści z krypty" miały być dokładnie takie, jakie sobie
wymyślił. Inaczej by ich nie było.
Gdy przed laty odwiedziłem Go w domu, na widocznym miejscu miał umieszczoną
własną klepsydrę - najprawdziwszą, wydrukowaną. Jak mi wtedy opowiedział,
takimi klepsydrami oblepił któregoś dnia Sanok, a było to w czasach, gdy
mieszkał w tym mieście i uczęszczał do jednego z tamtejszych liceów. Nie
pamiętam już tylko, kogo bardziej chciał nastraszyć - klasowych kolegów
czy nauczycieli... Tak więc wcześnie zaczął w dość niesamowity sposób
tworzyć wokół siebie aurę ekscentryka. Jednak gdy przyniósł do redakcji
felieton "Fin de siecle", kończący się słowami: "Pora umierać" i podpisany:
"Tomasz Beksiński, 1958 - 1999", spróbowałem zamienić z Nim kilka słów.
W czasie naszej krótkiej rozmowy właściwie powtórzył coś, co napisał w
swoim tekście: że w obecnej rzeczywistości czuje się coraz bardziej obco.
Ale powiedział mi o tych swoich odczuciach w formie o wiele bardziej stonowanej,
bez tego rozdrażnienia, które wyziera z felietonu. Zaraz też dodał, że
liczy, iż w następnym roku i w jego życiu osobistym, i w muzyce rockowej,
i w sztuce filmowej nastąpią jakieś zmiany na lepsze, zacznie się dziać
coś naprawdę ciekawego. Bo jeśli do tego nie dojdzie - faktycznie już
nie będzie chciało Mu się żyć.
Tak mnie uspokajał.
WIESŁAW KRÓLIKOWSKI
WCZORAJ...
Jesienią 1988 roku poznałem dziewczynę, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie.
Bardzo chciałem jej zaimponować, ale zupełnie nie wiedziałem - jak. Okazało
się, że lubi audycje Tomka i szuka muzyki z kilku płyt, które się w nich
pojawiły. Jak na złość żadnego z wymienionych tytułów nie miałem. Uderzyłem
więc bezpośrednio do Tomka, którego znałem już wtedy od dawna. I poprosiłem,
by w trybie ekspresowym nagrał wskazane pozycje na kasety. Trochę się
skrzywił, tłumacząc, że jest bardzo zajęty, ale jedno błagalne spojrzenie
wystarczyło, by zgodził się wykonać zadanie niemal z dnia na dzień. A
później sam zaproponował, bym Go odwiedził razem z ową wielbicielką Sisters
Of Mercy, bo o nagrania tego zespołu głównie chodziło. Pamiętam tamten
wieczór, jakby to było wczoraj. Piliśmy czerwone wino (Tomek także, chociaż
zwykle stronił od alkoholu), słuchaliśmy muzyki, podziwialiśmy niesamowite
obrazy namalowane przez Jego tatę, gadaliśmy o Pink Floyd, Stephenie Kingu
oraz życiowych planach... Dziś dziewczyna, dla której Tomek nagrał przed
dwunastu laty kilka płyt, jest moją żoną. A Tomek, który był dobrym duchem
naszego związku, odszedł w zimną resztkę snu - to z wiersza Jima Morrisona,
który znał i lubił - przeraźliwie samotny...
Byłoby nadużyciem, gdybym napisał, że byliśmy przyjaciółmi. Byliśmy raczej
dobrymi kolegami. Kolegami od zawsze, bo poznaliśmy się dawno, w latach
siedemdziesiątych, gdy ja dopiero zaczynałem coś tam pisać, a Tomek miał
jeszcze przed sobą przygodę z radiem i prasą (okoliczności naszego poznania
On sam opisał kiedyś na łamach "Tylko Rocka", nie warto więc chyba do
nich wracać). I nigdy nie straciliśmy się z oczu na dłużej. Bo chociaż
wiele nas różniło, sporo nas jednak łączyło. A o niektórych moich fascynacjach
i objawieniach mogłem pogadać tylko z Nim. I bardzo będzie mi tych rozmów
brakować. Ale przede wszystkim będzie mi brakować świetnego, błyskotliwego,
dowcipnego publicysty, którego teksty były od samego początku ozdobą naszego
pisma (wystarczy przejrzeć kilka pierwszych numerów, żeby przekonać się,
jak wielki miał wkład w powstanie "Tylko Rocka"). Będzie mi brakować prawdziwej
osobowości muzycznego radia w Polsce, faceta, który uczył swoich słuchaczy
uważnego słuchania muzyki, kogoś, kto potrafił w dziesiątkach tysięcy
ludzi rozbudzić prawdziwą fascynację rockiem. Będzie mi wreszcie brakować
inteligentnego, rzetelnego, naprawdę oddanego swej robocie tłumacza filmów.
Chociaż od chwili Jego śmierci minęło kilka dni, ciągle nie mogę uwierzyć,
że nigdy już nie pojawi się w redakcji z kolejną przezabawną historyjką,
jakich miał w zanadrzu tysiące, że nie zadzwoni w środku nocy z pytaniem,
czy nagrałem film, który przegapił, że naprawdę nie ma Go wśród nas...
Jego odejście było ciosem tym większym, że zupełnie niespodziewanym. Mimo
że w rozmowach krążył wokół tematu śmierci. A ostatnie teksty, jakie opublikował
w "Tylko Rocku", mogą dziś wręcz robić wrażenie pożegnania z życiem. Były
wszakże - wierzę w to nadal - czymś zupełnie innym. Próbą rozłożenia cierpienia
na czynniki pierwsze, pokonania bólu, odegnania złych myśli. Tak jak piosenki
z albumu "The Wall", do których nawiązał w jednym ze swoich felietonów,
dla Rogera Watersa... I naprawdę wszystko wskazywało na to, że uwolnił
się od ciernia, który rozdarł Jego duszę, wyzwolił od bólu, odzyskał radość
istnienia. W ciągu kilku rozmów, które odbyłem z Nim w tygodniach poprzedzających
tragedię, tak właśnie o sobie mówił. Także podczas ostatniej, w środę
lub czwartek, tuż przed Wigilią. Obiecał mi wtedy dwa teksty do tego numeru
"Tylko Rocka", recenzję z nowej płyty zespołu Anekdoten i garść refleksji
- ten artykuł sam zaproponował - po grudniowych koncertach Petera Hammilla
w Polsce. Prosił też o pożyczenie kaset z kilkoma odcinkami "Świętego",
naszego ulubionego serialu sprzed lat, które chciał sobie przegrać. I
obiecał skopiowanie nakręconego przez siebie filmu, dokumentującego moje
spotkanie z byłym liderem Van Der Graaf Generation. Umówiliśmy się na
wtorek, zaraz po Bożym Narodzeniu. Jestem pewien, że rozmawiając ze mną
wierzył, iż po świętach pojawi się w redakcji. I nigdy już nie dowiem
się, jakich argumentów użył demon ciemności, że Tomek zostawił wszystko
i podążył za nim tam, skąd nie ma powrotu.
WIESŁAW WEISS
Tylko Rock 2/2000