THE MOODY BLUES Sur La Mer

Słuchając nowych nagrań "dinozaurów" z lat 60. i 70., a także mając ucho przynajmniej połowicznie otwarte na poczynania młodych gniewnych twórców lat 80., można dojść do osobliwego wniosku. Na przestrzeni minionych dwudziestu lat dokonał się wielki postęp techniki, który - paradoksalnie - przyczynił się do zamordowania muzyki. Kiedyś trzeba było umieć naprawdę grać i mieć coś własnego do zaproponowania, aby przetrwać w tej branży. Obecnie: wystarczy nawet skromny zestaw elektroniczny, producent z niezłym kontem bankowym i głową do interesów, oraz kilku dobrze przeszkolonych fryzjerów i krawców, aby z przeciętnego beztalencia o sympatycznej fizjonomii zrobić gwiazdę. Byłoby to jeszcze wybaczalne, ale... Artyści starej daty, jakby zmęczeni prawdziwą pracą, zaczęli wykorzystywać osiągnięcia techniki do ułatwienia sobie roboty. Problem polega jednak na tym, że zostaliśmy ogłuszeni błyskotliwymi efektami, od których uszy puchną a wnętrzności buntują się (vide ostatnie płyty Yes), lub też elektronicznymi eksplozjami i świstami przypominającymi lot pijanej pszczoły - gdzieś natomiast przepadła Muzyka.

Zespół The Moody Blues należał zawsze do grup wyróżniających się - w latach 60. dokonał syntezy rocka z muzyką symfoniczną, jako pierwszy zastosował imitujący brzmienie orkiestry melotron. Zrealizował wiele płyt urzekających poetyckimi tekstami i bezpretensjonalnie pięknymi piosenkami. Lecz cóż, czasy się zmieniają, panta rei, filozofowie przewidzieli to dawno temu. Lata 80. to nowa era, era elektroniki. Aby przetrwać, trzeba się dostosować.

Wyczuł to chyba Mike Pinder, który wolał zaszyć się w swojej farmie i hodować owce, niż obsługiwać elektroniczną perkusję i generatory. Zastąpił go w 1978 r. Patrick Moraz, całkiem niezły szwajcarski pianista, niegdyś podpora tria Refugee. Potem pozostali członkowie grupy nauczyli się programować komputery. Rezultat nietrudno przewidzieć.

Słyszałem wiele dobrego o płycie Sur La Mer, więc gdy trafiła mi w ręce, byłem pełen optymizmu. Przeczytawszy teksty poczułem się jakby raźniej: Wiem że gdzieś tam jesteś/ Wiem że jakoś cię odnajdę/ I jakoś wrócę do ciebie (I Know You're Out There Somewhere), Szukam lepszego świata/ Gdzie nie ma bólu/ I jest tylko nadzieja/ .../ Widzę twoją twarz/ Nikt ciebie nie zastąpi/ Odpłyniemy rzeką niekończącej się miłości (River Of Endless Love), Pragnę wyjść z cieni na słońce/ Śnić o letniej nocy/ Śnić o cudzie/ Tym cudem jest twoja miłość (Miracle). Gdy posłuchałem muzyki, zrobiło mi się znowu smutno. Dość jednostajny, irytująco nachalny rytm á la disco w wielu utworach, efekciarskie i płytkie popisy Moraza na sequencerach, syntezatory imitujące nawet instrumenty dęte (GROZA!!!)... Dopiero w czterdziestej dziewiątej minucie odezwała się upragniona gitara. Mimo kilku pięknych momentów (Want To Be With You, River Of Endless Love, Love Is On The Run, Deep) całość nie przypomina The Moody Blues. Niby te same stare, dobre harmonie wokalne, ale wywołują tylko łzę nostalgii w oku. Niby podobne melodie, ale jakby uproszczone, zalane elektroniczną mętną zupą. Na szczęście, panowie Hayward i Lodge wciąż potrafią pisać teksty, które nawet na zdeterminowanej twarzy stojącego pod murem skazańca potrafią wywołać szczery uśmiech... nadziei? Za te teksty wciąż jeszcze kocham The Moody Blues. (5)

TOMASZ BEKSIŃSKI

Magazyn Muzyczny 11/1988

Powrót