Był sobie raz niesforny chłopak. Lubił drażnić i prowokować, miał też stały
wyraz twarzy z gatunku tych, które automatycznie działają na nerwy starszym
paniom, a w szczególności nauczycielom w szkole. Trudno go było jednak
usadzić, gdyż odznaczał się sporą inteligencją. Pisywał wiersze, myślał
o karierze aktorskiej. Szedł przez życie dość zdecydowanym krokiem. Nawet
jeśli go wyrzucano przez drzwi, wracał oknem, a wyleciawszy także przez
okno, robił podkop. W końcu, razem z przyjacielem, założył elektroniczny
duet muzyczny i dość szybko został gwiazdą. Zrobił to wprawdzie podstępem,
ale świadczyło to tylko o jego przewrotnej inteligencji. Uwielbiany przez
fanów, był jednak solą w oku krytyków i dziennikarzy. Wiadomo, syndrom
niesfornego chłopaka, któremu się w końcu powiodło... Pisano o nim, że
nie umie śpiewać, a ponieważ był również złośliwy, postanowił, że jego
nazwisko nie zejdzie z list przebojów. Aby zemstę uczynić straszliwszą,
rozwiązał duet i zaczął działać solo pod własnym nazwiskiem. Robił coraz
lepsze płyty. Rozwijał się artystycznie i duchowo, a także doskonalił
swój cięty język. W końcu odważył się nagrać płytę z piosenkami jednego
ze swoich idoli - Jacquesa Brela. Wiecie już, kto to?
Marc Almond oddał właśnie w nasze spocone z wrażenia ręce kolejny autorski
album, ku rozpaczy krytyków (w tym nawet kogoś z naszej redakcji!) i radości
szanujących go wielbicieli (są też tacy w naszej redakcji, prócz niżej
podpisanego). Tym razem wspiął się na zupełnie nieznane dotąd wyżyny swego
ukrytego geniuszu. Obcowanie z muzyką Brela zaowocowało nie tylko wspaniałym
albumem "Jacques", ale dodatkowo wpłynęło na artystyczną duszę Almonda.
LP "Enchanted" dorównuje najciekawszej dotąd płycie "Mother Fist And Her
Five Daughters", a w niektórych momentach nawet ją przeskakuje! Tym razem
ów rzekomo nie umiejący śpiewać dżentelmen okrasił swoje kompozycje hiszpańskim
sosem, angażując też orkiestrę symfoniczną. Nadał w ten sposób niektórym
utworom sporego rozmachu, a wszystkie odznaczają się też bardzo bogatą
melodyką. Dotychczasowe fascynacje kabaretem i tutaj znalazły swoje odzwierciedlenie.
Płyta jest nad wyraz równa, zniewalająco urzekająca... właśnie: czarująca.
Wystarczy wysłuchać chociażby wstępu - Madame De La Luna. Potem
muzyka rozwija się sama. Trudno wyliczać wszystkie tzw. momenty, ale jeśli
miałbym wymienić dwa najlepsze, to byłby to orkiestrowy wstęp do A
Lover Spurned i uwznioślony finał ostatniej kompozycji, Orpheus
In Red Velvet.
Soft Celt, firma solidna i wyróżniająca się w latach 1981-84, pozostała
daleko w tyle. Almond przeszedł długą drogę. A nam naprawdę przyjemnie
jest towarzyszyć mu od prawie dziesięciu lat i być świadkiem jego muzycznego
rozwoju.
Ta płyta ma w sobie niezwykły czar. Dałem się zaczarować. Może to zabrzmieć
dziwnie, ale po "Out Of Water" Hammilla jest to dla mnie druga płyta roku
1990. Znowu (10)!
TOMASZ BEKSIŃSKI
Magazyn Muzyczny 10/1990