Mogłoby się wydawać, że wybór dziesięciu najlepszych
płyt lat 80. to sprawa bajecznie prosta. Ich tytuły ma się bowiem na co
dzień w pamięci i przy każdej okazji można je wymienić. Gdy się jednak
do tego zabrać i zacząć je spisywać, okazuje się że owa złota dziesiątka
składa się z kilkunastu albo nawet kilkudziesięciu pozycji... Po długich,
a ciężkich cierpieniach dokonałem więc paru skreśleń i oto co zostało:
1.
JOY DIVISION CLOSER (czerwiec 1980)
Bez wątpienia pierwszy wielki album tego dziesięciolecia. Bez niego muzyka
rockowa lat 80. byłaby chyba całkowicie inna. Już po pierwszym przesłuchaniu
urzekła mnie najsilniej strona druga, a szczególnie ostatnie trzy utwory.
Po ich uważnym przesłuchaniu coś ulega zmianie w ludzkiej psychice, słońce
świeci już inaczej, obiad smakuje nie tak samo. Tuż przed śmiercią, zupełnie
nieświadomie, Ian Curtis stworzył arcydzieło. Trudno więc się dziwić,
że Closer zainspirował aż tylu wykonawców. Bez niego nie powstałyby
takie perły rocka jak Faith, Pornography czy Disintegration
The Cure, Heaven Is Waiting The Danse Society czy Garlands
Cocteau Twins. Closer jest jednym z kamieni milowych w historii
rocka i jedną z moich ulubionych płyt wszechczasów.
2. JOHN
FOXX THE GARDEN (wrzesień 1981)
Ten album nazwałbym bez zastanowienia płytą lat osiemdziesiątych. To prawdziwa
esencja romantyzmu zamienionego na dźwięki i wyśpiewanego za pomocą syntezatorów.
Szczytowe osiągnięcie neoromantyczno-elektronicznego nurtu w muzyce rockowej
z początku dekady. Lata 80. to era elektroniki, muzyki techno-pop, cukierkowej,
dyskotekowej szmiry spod znaku Dietera Bohlena. Na tle tych wszystkich
produkcji The Garden Foxxa lśni wszystkimi barwami tęczy w blasku
zachodzącego słońca. Mogę tej płyty słuchać tygodniami, miesiącami, latami.
To ostatnia celebracja miłości i wiosny wśród ruin starożytnych kościołów
i parków, konsekwentnie niszczonych przez betonową i komputerową cywilizację.
Inne podobne albumy z tego okresu (Vienna i Rage In Eden
Ultravox) to tylko poszczególne kwiatki w muzycznym ogrodzie Foxxa.
3. ROXY
MUSlC AVALON (maj 1982)
Muzyka dobra na każdą okazję. Elegancka, wysmakowana, subtelna, wzruszająca.
Jeden z najlepiej zrealizowanych albumów tego dziesięciolecia. Avalon
jest niczym dobry drink popijany na tarasie z basenem w gorące słoneczne
popołudnie. Bryan Ferry wspiął się tu na szczyty swego kunsztu wykonawczego,
a Rhett Davies pokazał czego może dokonać producent w studiu nagraniowym.
Avalon nie zestarzeje się nigdy, przetrwa jako wzór produktu doskonałego.
Powstało potem wiele wyważonych i smakowicie wykonanych zbiorów piosenek
(Brothers In Arms Dire Straits czy następne płyty samego Ferry'ego,
Boys And Girls i Bete Noire) - ale były to już tylko kopie.
4.
PETER GABRIEL IV (wrzesień 1982)
Muzyka przez wielkie M. Peter Gabriel wyrósł w moim odczuciu na czołowego
artystę tej dekady. Czwarty album realizował przez ponad dwa lata, pracował
nad każdym dźwiękiem, wielokrotnie przearanżowywał każdy utwór. Rezultat
jest prawdziwa rewelacją, najbardziej - przynajmniej dla mnie - przekonującą
fuzją muzyki afrykańskiej i współczesnego rocka. Gabriela fascynował przede
wszystkim rytm, zniewala nim słuchacza, hipnotyzuje, wprowadza w trans.
Atmosfera tego albumu jest niemożliwa do powtórzenia. Tylko Kate Bush
udało się osiągnąć podobny efekt na wydanej kilka tygodni później płycie
The Dreaming. Gabriel przeszedł samego siebie i szkoda, że potem
- w 1986 roku - zadowolił się wydaniem kolekcji pięknych, ale raczej zwyczajnych
piosenek (So). Może zdawał sobie sprawę, że swoje opus magnum ma
już za sobą.
5. MARILLION
FUGAZI (marzec 1984)
Drugi album formacji oskarżanej nieustannie o kopiowanie Genesis. Fani
uważają pierwszy LP Script For A Jester's Tear, za najciekawszy
w dyskografii Marillion - a przecież właśnie on był katalogiem muzycznych
inspiracji Fisha i kolegów: od Genesis przez Barclay James Harvest i Van
Der Graaf Generator, po Pink Floyd. Fugazi jest pozycją najdoskonalszą
i najambitniejszą zarazem. To bardzo trudna płyta, skomplikowana muzycznie
i tekstowo - dzięki czemu wystarcza na długie lata. Jest też najbliższa
memu sercu... może dlatego, że Fish tak otwarcie mówi tam o kobietach?
6.
CAMEL STATIONARY TRAVELLER (maj 1984)
Nie spodziewałem się, że zespół działający tak długo jak Camel zdobędzie
się na nagranie równie udanej płyty. Nie jest ona odkrywcza pod żadnym
względem, ale zawiera bezpretensjonalnie piękną muzykę. Utwory Pressure
Points czy Stationary Traveller pokazują, jak zmusić gitarę
do płaczu - i słuchacza również. Andy Latimer zdawał sobie sprawę, że
w tych czasach podobna muzyka trafi tylko do wrażliwego odbiorcy, wychowanego
w latach 70. Udowadnia jednak, że jest gitarzystą wysokiej klasy i pokazał
dobitnie, dlaczego artyści pokroju Steve'a Rothery'ego (Marillion) powołują
się na niego. Stationary Traveller to jedna z najczęściej słuchanych
przeze mnie płyt.
7.
THIS MORTAL COIL IT'LL END IN TEARS (listopad 1984)
Rok 1984 był najbardziej obfity, jeśli chodzi o muzycznie perły. Firma
4AD stanęła wówczas u progu odkrycia nowego rockowego kamienia filozoficznego.
Wydawało się, że kanony gatunku zostaną złamane. Niestety, LP zmontowany
przez Ivo pod szyldem This Mortal Coil okazał się cudem jednorazowym.
Dzięki temu pozostanie w historii jako swoisty ewenement. Przypomnijmy
przy okazji, że szef 4AD pragnął stworzyć coś na miarę utworu Atmosphere
z repertuaru Joy Division; coś, w czym brzmiałoby piękno desperacji. Udało
mu się.
8. TALK
TALK THE COLOUR OF SPRING (luty 1986)
Mark Hollis i Tim Friese-Greene już w lutym sprowadzili wiosnę, oddając
swoją muzyką wszystkie jej barwy. Zespół Talk Talk zawsze tworzył wzruszającą
muzykę i zawsze zaliczał się do moich ulubionych, jednak ta płyta przeszła
wszelkie oczekiwania. Stała się dla mnie albumem roku 1986 i natychmiast
znalazła się na honorowym miejscu. Ktoś powiedział, że przy takiej muzyce
można się zakochać.
9. DEAD
CAN DANCE WITHIN THE REALM OF A DYING SUN (sierpień 1987)
Mimo że pierwszy LP This Mortal Coil pozostanie na zawsze najwybitniejszą
pozycją firmowaną przez 4AD, Lisa Gerrard i Brendam Perry zdołali swoją
trzecią płytą wspiąć się jeszcze wyżej. Summoning Of The Muse i
Persephone można śmiało uznać za najbardziej uduchowione utwory
stworzone kiedykolwiek przez zespół uważany w sumie za rockowy. Dying
Sun jest niczym genialne postscriptum do It'll End In Tears.
Każdorazowe słuchanie tej płyty kończy się sięgnięciem po chusteczkę.
Po pierwszym kontakcie z nią byłem bliski wyrzucenia przez okno wszystkich
albumów z muzyką poważną, jakie znałem.
10.
THE SISTERS OF MERCY FLOODLAND (listopad 1987)
Gdyby Andrew Eldritch nie istniał i nie tworzył muzyki, ktoś musiałby
go zastąpić - bez The Sisters Of Mercy lata 80. po prostu nie mogłyby
się zakończyć. Ta płyta jest kropką nad i. Można tu znaleźć wszystko,
co w ostatniej dekadzie wyróżniało muzykę spod znaku Joy Division, The
Cure, Bauhaus czy Xymox. Floodland jest w stanie postawić na nogi
każdego, wyrwać go z najgłębszej depresji i zmusić do szaleńczego tańca
duchów. Ta muzyka eksploduje, zniewala ekspresją, narkotyzuje nawiedzonymi
tekstami... Jak jej nie pokochać, skoro tworzy ją najwybitniejszy przedstawiciel
rodu czarnych kotów, mając przy boku jedną z najpiękniejszych kobiet tego
świata? Po wysłuchaniu Floodland zwariowałem ostatecznie i mam
nadzieję, że nie ma na świecie psychiatry, który potrafiłby mnie uleczyć.
TOMASZ BEKSIŃSKI
Magazyn Muzyczny nr 8/1989