Niechaj wolno mi będzie rozpocząć od anegdoty. Na dzień
przed warszawskim koncertenn Porcupine Tree przyjechaliśmy z Piotrem
Kosińskim do Stodoły. Szef Rock Serwisu i animator kolejnej wizyty
Jeżozwierzy w Polsce pragnął bowiem zobaczyć wnętrze słynnego klubu po
remoncie. Akurat odbywała się tam jakaś huczna rockowa impreza dla
licealistów. Sprawnie obmacano nas przy bramce i upewniwszy się. że
jesteśmy "bezpieczni", wpuszczono do środka (naiwni ochroniarze nie
wiedzieli. że najgroźniejszym atrybutem Nosferatu są zęby. ha ha ha). Wraz
z organizatorem wkroczyliśmy na główną salę. gdzie właśnie na podium
zainstalował się jakiś rodzimy zespół. Nie wiedząc o tym. zaczęliśmy
rozmowę... gdy nagle ze sceny gruchnęto. l wówczas stała się rzecz
znamienna. Trzech panów, jak na komendę. bez stówa odwrócito się i
błyskawicznie opuściło audytorium. Przed laty taki obrazek byłby
niemożliwy. Na dźwięk rockowego zgiełku przybieglibyśmy z drugiego końca
świata.
Pisałem już, że ostatnio nienawidzę hałasu. A słuch
mam, niestety, wyborny. Mimo wieloletniego pieszczenia uszu dźwiękami
muzyki spod znaku Budgie i Black Sabbath. Słyszę wszystko, cokolwiek
dzieje się w niebiosach i na ziemi. Słyszę wiele z tego, co dzieje się w
piekle. Nie pomagają stopery - nawet pierdzenie ko-mara potrafi mnie
obudzić. Wszelkie inne łomoty, o których niedawno pisałem, przeszkadzają
mi w skupieniu przy pracy To chyba zrozumiałe, że w wolnych chwilach coraz
częściej skłaniam się ku muzyce raczej stonowanej, oddziałującej na zmysły
za pomocą specyficznego nastroju. I dlatego prawie już nie chce mi się
słuchać rocka, a szczególnie o nim pisać. Zresztą, Edgar Froese powiedział
wiele lat temu, że gadanie o muzyce przypomina tańczenie o architekturze.
Muzyki trzeba słuchać. Przeżywać ją. Obcować z nią za pomocą emocji, a nie
stów. To tak, jakby opowiadać pannie orgazm, zamiast iść z nią do łóżka.
Moja niechęć do rocka bierze się przede wszystkim z potwornej
jałowości i wtórności współczesnych produkcji spod tego znaku. O tym też
już pisałem. Do uświęconych staroci wracam zawsze z takim samym pietyzmem,
bo tamta muzyka jest gdzieś we mnie. Czym skorupka za młodu... Natomiast
syntetyczna papka masowo produkowana obecnie obraża mój zmysł estetyki.
Dobrych płyt jest bardzo mało. Arcydzieła kalibru Elodii Lacrimosy ukazują
się raz na kilka lat. Wrażliwym i wartościowym twórcom kompozycje nie
wypadają bowiem spod ogona. My zaś jesteśmy zbyt mali wobec Muzyki tak
wspaniałej, żeby poddawać ją wiwisekcji za pomocą wytartych sloganów. Nie
potrafiłbym napisać ani słowa o Elodii. Brak mi słów. Uważam też, że za
pomocą paru gwiazdek nie można zmierzyć, ani tym bardziej podsumować całej
gamy wzruszeń, ja-kie wywołuje ta płyta. Pamiętam określenie "piękno
desperacji", które padło kilkanaście lat temu w związku z albumem Within
The Realm Of A Dying Sun Dead Can Dance. Określenie prawie doskonałe...
ale mało precyzyjne. Każdy bowiem cierpi inaczej.
Dlaczego więc w
ogóle o tym piszę? Otóż otrzymałem kilka listów od rozsierdzonych
czytelników, że moje opowieści z krypty traktują o wszystkim, tylko nie o
muzyce. Odkrywczość tego stwierdzenia początkowo wzbudziła mój szczery
podziw. Potem jednak zasępiłem się ździebko. Pełen obaw odgrzebałem numer
naszego pisma z ubiegłego sierpnia, kiedy to niniejsza rubryka miała swoją
inaugurację. I odetchnąłem z ulgą. W tekście pod tytułem Solsbury Hill
wyraźnie napisałem: wchodzę w poczet ludzi marudzących na lamach " Tylko
Rocka" nie tylko o rocku. A sam tytuł felietonu nawiązywał niedwuznacznie
do pierwszego przeboju Petera Gabriela, dla którego wspinaczka na Solsbury
Hill była symbolem wolności. Ja też chciałem zerwać z przeszłością.
Niestety, nie do końca mi się to udało, gdyż moje życie porównać można do
wysiłków psa uwiązanego do budy gumowym sznurem: im dalej ucieknie, tym
szybciej wraca. Mimo to definitywnie skończyłem z okraszaniem Trójkowych
audycji osobistymi wywodami. Niedawno powiedziałem nawet Ani z grupy
Batalion d'Amour, że choćbym znalazł się w najczarniejszym dole, nie
będzie o tym ani słowa w eterze. Za to w krypcie... Tutaj wszystko zdarzyć
się może.
Jednak wrócę jeszcze na chwilę do rockowych dywagacji,
żeby na jakiś czas wyczerpać ten temat. "Siedzę" w tej branży od prawie 30
lat. Wiele słyszałem. I naprawdę, niewiele może mnie jeszcze zaskoczyć.
Większość nowych "odkryć" na rockowej scenie to nic innego, jak powtórka z
rozrywki. Weźmy np. grunge. Przecież to bezczelna zżynka grepsów
brzmieniowych z pierwszych płyt Black Sabbath. Tylko że wokaliści z
Seattie mają się nijak do charyzmy Ozzy'ego. O regresywności progresywnego
rocka napisałem już wiele, więc nie muszę chyba dodawać, że zamiast stu
wcieleń Clive'a Nolana wolę stary Genesis czy Yes. W rocku gotyckim wkurza
mnie irytująca maniera wokalna "diabolicznych" artystów. Ich charczenie
pozwala przypuszczać, że śpiewając, starają się wyrzygać (lub odwrotnie).
Kiedy 10 lat temu robił to CarI McCoy, można było żartować, że chyba
wysłuchał o jedną płytę Motorhead za dużo. Teraz setna kopia Fields Of The
Nephilim po prostu żenuje.
Odnoszę wrażenie, że większością
współczesnych muzyków nie powoduje naturalna potrzeba tworzenia. Oglądając
jeszcze w podstawówce MTV, upatrzyli sobie jakiegoś idola i teraz chcą go
naśladować. Wystarczy podpatrzyć czyjś styl i poćwiczyć przed lustrem.
Choć bekając po pijanemu na scenie i spuszczając spodnie, nie zostanie się
Jimem Morrisonem. Czarny kapelusz i płaszcz nie zrobią z nikogo EIdritcha.
Jednak dziennikarze i krytycy chyba tego nie widzą, nazywając jakiegoś
Prince'a nowym Hendrixem, a tych zblazowanych kretynów Gallagherów nowymi
Beatlesami. W ten sposób nawet oryginalnych twórców pozbawia się
oryginalności (vide Porcupine Tree, prawem Kaduka porównywany do Pink
Floyd). Pod koniec XX wieku wszystko sprowadza się do wspólnego
mianownika. Kiedyś każdy zespół miał swoje charakterystyczne brzmienie i
oryginalnego wokalistę. Nawet "nowi romantycy" w latach osiemdziesiątych
różnili się od siebie. Trudno było zestawić Ultravox, Depeche Mode, OMD i
Classix Nouveaux, choć pochodzili z jednej stajni. A teraz prawie wszyscy
Goci rzężą, "progresywni" upajają się wtórnymi solówkami, metalowcy
naśladują brzmienie wiertarki udarowej, a "twórcy" techno i rapu
napierdalają równo aż do znudzenia. Wystarczy posłuchać sieczki nadawanej
przez tzw. radiostacje komercjalne; można pomyśleć, że wszędzie puszczają
ten sam utwór przez cały dzień.
Mam już tego wyżej uszu! A
przecież nie jestem jeszcze wapniakiem ani wrogiem "mocnego uderzenia", bo
nadal kocham stary Black Sabbath. Dlatego wolę pisać o wszystkim, a tematy
muzyczne pomijać znieczulającym milczeniem. Nie wypada bowiem opluwać
rocka w jedynym rockowym piśmie w Polsce.
TOMASZ BEKSIŃSKI
26
lipca 1999
Tylko Rock 10/1999