W zeszłym miesiącu, inaugurując cykl "Opowieści z
krypty", napisałem między innymi, Ze współczesny rock (o ile można tym
zaszczytnym mianem określić ów hałas) działa mi na nerwy i że słucham
głównie muzyki filmowej. Zamierzałem rozwinąć ten temat, ale zabrakło mi
miejsca. Uczynię to więc tym razem. Przy czym przemycę też sporą dawkę
swoich sarkastycznych obserwacji dotyczących otaczającego nas świata.
Zaczęło się od Adwokata diabła. Obejrzawszy film na premierowym
pokazie od razu zapragnąłem zdobyć muzykę. Spędziłem cały dzień na
poszukiwaniach, ale wynik był negatywny. Przeglądając w wielkich sklepach
półki z soundtrackami zauważyłem z niesmakiem, że przeważają oferty
szalenie monotematyczne. Głównie chłam z piosenkami pop, bo jest teraz
taki irytujący "trynd", żeby do każdego filmu wpakować kilkanaście
przebojów lub pseudoprzebojów. I tylko czasem są to niezłe rzeczy, które
jednak sympatycy rocka od dawna mają w swoich zbiorach. Otóż na przykład
nie sposób kupić oryginalnej muzyki Alana Silvestri do Foresta Glempa;
wszędzie są podwójne zestawy kilkudziesięciu przebojów z lat
sześćdziesiątych wykorzystanych w filmie. To samo można powiedzieć o muzyce
Jerry'ego Goldsmitha do Tajemnic Los Angeles. Ale mniejsza z tym.
Najbardziej wkurzyło mnie to, że w całej Warszawie nie było płyty z
nowego, reklamowanego filmu! W Digitalu powiedziano mi, że żaden
dystrybutor nie ma tytułu w swojej ofercie. Próby załatwienia płyty przy
znajomości z Warner Bros Poland nie odniosły rezultatu, wydała ją bowiem
malutka amerykańska firma TVT. No tak. Gdyby to było nowe Prodigy albo inne
gówno, zaraz znalazłby się polski dystrybutor. Na szczęście dzięki
uprzejmości sklepu Galaxis przy Placu Konstutucji udało mi się CD zamówić
i odebrać miesiąc póżniej za skromną kwotę ponad 70 zł. Ale warto było.
James Newton-Howard pokazał, na co go stać, rewelacyjnie wykorzystując
orkiestrę i chór. Stworzył muzykę ilustracyjną, idealnie korespondującą z
kluczowymi scenami filmu (np. pusta ulica); ale także intrygującą samą w
sobie. Utworu Lovemaking słucha się z zapartym tchem, podobnie jak ogląda
się ową niesamowitą scenę erotyczną - jedną z lepszych, jakie w kinie
widziałem. Devil's Advocate to płyta, ktorą warto mieć w swoich zbiorach,
nawet jeśli komuś film się nie podobał. Przy okazji pozwolę sobie
przypomnieć, że w połowie lat 70. James Newton-Howard grał w zespole
Eltona Johna.
Gdy otrzymałem ze sklepu zawiadomienie, że płyta już
jest, udałem się do metra. Po drodze wstąpiłem do kiosku celem nabycia
bloczku biletów (innymi słowy: 100 sztuk), bo poprzedni właśnie mi się
skończył. Jestem człowiekiem starej daty - przyzwyczaiłem się kasować
bilet po wejściu do pojazdu, więc tzw. miesięczne nie budzą mojego
zaufania. Czym skorupka za młodu... W kiosku okazało się, że biletów jest
tylko kilkadziesiąt, a co gorsza - nie mogę ich wszystkich kupić! Czemu?
Bo "dla innych nie wystarczy". Czerwony upiór wyskoczył zza lady; wkrótce
będziemy dostawać karki na bilety. Mało mnie szlag nie trafił. To, że
większość głąbów bez wyobrażni kupuje po cztery bileciki codziennie, nie
oznacza wcale, że mnie nie wolno nabyć ich więcej. Mam przecież pieniądze
i pełne prawo prosić o towar przeznaczony na sprzedaż! Niestety, nadal
żyjemy w kraju krótkowzrocznych obywateli. Żyją dniem dzisiejszym, o ile w
ogóle żyją, przesiąknięci wódką i obżarci kiełbasą. A największą zakałą są
babsztyle, które nieustannie robią w slepach kolejki. Kupują ćwierć
chlebusia, pół banana, jedno jabłko, półtora pomidora, plasterek
szynki... a kilka godzin póżniej, lub najdalej nazajutrz wracają po to
samo, zamiast od razu zaopatrzyć się na cały tydzień. Gdyby mogły, gazety
pewnie kupowałyby po jednej kartce co parę godzin i do tego jeden bilecik
na tramwaj do kościółka, żeby podziękować Panu za dwie suszone śliwki. W
tramwaju następuje sprawdzanie zawartości szeleszczących toreb - bo
większośc tych bab i tak nie pamięta, co ma w siatce. Zawsze usiąść muszą
koło mnie - w metrze, autobusie, tramwaju. I grzebią w tych szeleszczących
torbach szukając Świętego Gralla. A przecież i tak nie odróżniają masełka
Whizzo od martwego kraba. Przydałlby się jakiś proszek, którym można by je
posypać, żeby zmarniały.
I jak tu się dziwić, że w sklepach nie ma
muzyki do Adwokata diabła? Mój przyjaciel George powiedział kiedyś, że dla
przeciętnego Polaka określenie "muzyka filmowa" to przede wszystkim inna
pisownia słów Ennio Morricone. Ostatnio rozmawiał ze znajomym i wspomniał,
że ma już nowego Poledourisa - a rozmówca wystraszył się, że George złapał
jakąś nową odmianę adidasa. To nie jest żart. Niedawno pewna telewizja
miała przysłać po mnie samochód - w końcu zadzwonili z pytaniem, gdzie
jest ulica Mozarta, bo rzekomo nie ma jej na planie. Okazało się, że
szukali pod "Mocart" albo "Moccart". No comments. Ale teraz kilka słów o
tym, czego jeszcze warto posłuchać z dziedziny filmowej. Przede wszystkim
radzę zwrócić uwagę na kompozytora o niemieckim nazwisku Hans Zimmer.
Odpowiedzialny jest m. in. za muzykę do Karmazynowego przypływu i
Peacemakera. Był też współautorem muzyki do Twierdzy. Szczególnie fajnie
słucha się Crimson Tide. Film można obejrzeć tylko raz: gdy już znamy
zakończenie, szkoda ponownie tracić czas. Za to po płytę można sięgać
wielokrotnie. Zaletą kompaktów Zimmera jest to, że zawierają najczęściej
5-6 długich kompozycji, nie pociętych na kawałeczki ilustrujące
poszczególne sekwencje filmu. Dodatkową zaletą jest wszechobecny
"rosyjski" posmak, a także chóry, orkiestra, syntezatory - i podniosły
nastrój. Pewnych fragmentów Peacemakera słucha się ze łzami w oczach
(Sarajevo), a motyw otwierający The Rock sprawia, że widz od razu czuje,
że czeka go "duży" film. Powtarzam jednak: płyt można słuchać zupełnie
niezależnie. Każdy wrażliwy odbiorca, któremu rap nie wyjadł jeszcze
mózgu, może śmiało spróbować.
Wspomniany Basil Poledouris popełnił
przed laty oszałamiającą muzykę do Conana barbarzyńcy, wykorzystując
fragmenty Carmina Burana Orffa. Jego ostatnia robota to Starship Troopers
(Żołnierze kosmosu). Mistrz doczekał się niezłego i śmiałego naśladowcy w
osobie syna innego filmowego kompozytora, Jerry'ego Goldsmitha; Joel
Goldsmith napisał bowiem muzykę do bardzo conanowskiego filmu Kull The
Conqueror. Jest to komiksowa baśń z rycerzami, wiedżmami, bogami itp.
(główny bohater to mięśniak, ale partnerują mu dwie wyborne dupy). Ogląda
się z przyjemnością - a szukać trzeba w wypożyczalniach video. Zaś muzyka
jest rewelacyjna! Łączy chóralno-orkiestralne motywy w stylu Orffa i
Poledourisa z... metalowymi gitarami i perkusją. Złoty środek, serio.
Trzeba słuchać bardzo głośno.
Zimmer jest ogólnie dostępny,
podobnie Poledouris (choć radzę samemu znależć na półce w sklepie, bo
sprzedawca nie odróżnia Prodigy od martwego kraba). Kull The Conqueror i
Devil's Advocate to rarytasy, trzeba zamawiać w mniejszych,
specjalistycznych sklepach. Ale dobre i to. A tak z zupełnie innej beczki:
szukałem ostatnio w sex-shopach czarnej maski (takiej, jaką miał dziwny
facet przetrzymywany przez zboczków w piwnicy w Pulp Fiction). Odesłano
mnie do "śmiesznych sklepów", gdzie mają tylko Eddiego z Iron Maiden i
Michaela Jacksona. Dziwny jest ten świat, jak śpiewał Czesław Niemen.
Kajdanki też musiałem kupić w śmiesznym sklepie. Za to w sex-shopie były
kulki z krwią. Ciekawe, jaką rolę mogą spełnić w alkowie? Pewnie chodzi o
to, żeby uradować żonę lub kochankę niespodziewanym krwotokiem z ust w
trakcie orgazmu.
TOMASZ BEKSIŃSKI
6 czerwca 1998
Tylko Rock 9/1998