Dla jednych genialny malarz, dla innych
przerażający wizjoner. Jego talent zawsze igrał ze śmiercią. W końcu role się
odwróciły i to ona zadrwiła sobie z niego. Mimo że Zdzisław Beksiński w krótkim
czasie stracił najbliższych, nadal dzieli ze śmiercią swe życie
artystyczne.
Ekran pańskiego komputera ciągle wyświetla
tekst: "Wszystko do dupy". To prowokacja czy projekcja stanu duszy i pana
stosunku do świata?
Zawszę mówię szczerze, co myślę, stosując być
może, pewną przesadę.
Czy należy zatem wierzyć również w to, że lubi
pan wszystko, co sztuczne: kawę instant albo plastik, a nie znosi np. zapachu
kwiatów?
Zapachów rzeczywiście nie znoszę! Żadnych! Najbardziej
byłbym szczęśliwy, gdyby zapachów nie było w ogóle. Drażnią mnie sztuczne i
prawdziwe, nawet proszek do prania. Przywykłem jedynie do zapachów technicznych,
np. do farb olejnych, ponieważ nieustannie śmierdzą w moim mieszkaniu. Obdarzam
ten zapach nawet pewną sympatią. Szczególnie nie lubię wszystkiego, co
biologiczne i naturalne. Na szczęście pochodzę z epoki, w której ani lekarz,
papież, ani nikt inny nie wymagał od mężczyzny, aby asystował przy narodzinach
dziecka. Udało mi się więc to jakoś znieść. Raz widziałem, jak rodzi kot, i od
razu zemdlałem. Jestem nadwrażliwy.
Śmiałe wyznanie w ustach
mężczyzny.
Mój ojciec powiedziałby, że
niedopuszczalne.
Jaki był pański ojciec?
O ile mojej matce
zawsze zależało, żebym został artystą - niekoniecznie malarzem, raczej wirtuozem
- o tyle ojciec uważał, że artyści to gołodupcy. Nie rozpieszczał mnie za bardzo
i mocno wpłynął na moją psychikę, powtarzając, że prawdziwy mężczyzna nie płacze
i nie demonstruje uczuć. Byłem wychowany na kogoś w rodzaju białego sahiba, co
jednak w praktyce dało Anglika z Kołomyi i chyba nie jest mi z tym dobrze.
Zawsze sztywno podaję rękę, z obawy, żeby ktoś nie chciał mnie ściskać.
Szczególnie w Wigilię, gdy pojawiała się dalsza rodzina, było to dla mnie bardzo
trudne. Żona wiedziała, że cierpię podczas dzielenia się opłatkiem i składania
życzeń, toteż ostatnimi laty mawiała: "Zróbmy to bez całowania". Dla mnie
całowanie zawsze było związane wyłącznie ze sferą seksualną.
A więc
jaki pan właściwie jest? Oschły czy uczuciowy?
Moja uczuciowość
wyładowuje się przy muzyce, która jest najwspanialszą ze sztuk. Miała i ma
szalony wpływ na moje życie. Uczyłem się grać na fortepianie do 14. roku życia,
czego zresztą nie cierpiałem, bo nie chciałem zostać wirtuozem. Potem było to
już niemożliwe, bo spłonka z miny, którą usiłowałem rozebrać, urwała mi dwa
palce u ręki. Musiałem zapomnieć o pianistyce, ale i tak - choć zabrzmi to
paradoksalnie - mogę powiedzieć, że miałem szczęście. Przedtem podobną spłonkę,
tyle że zamoczoną, rozgryzłem w zębach. Gdyby eksplodowała właśnie wtedy,
wyglądałbym jak postać ze swoich obrazów. A wracając do muzyki - potrafi mnie
wzruszyć do łez.
Z tego, co pan powiedział dotychczas, wyłania się
obraz artysty zamkniętego w swoim obszarze kolorów i dźwięków, odciętego od
codziennych problemów, rodziny...
Na Boga! Pani mnie źle widzi. Żona
zajmowała się domem, ja zarabiałem tyle, że wszyscy mogliśmy spokojnie żyć. Z
żoną nieustannie rozmawialiśmy na różne tematy, odnajdowaliśmy się we wspólnych
wycieczkach samochodem, w oglądaniu telewizji. Co można jeszcze więcej wspólnie
robić? Mieszkały z nami dwie babcie, w osobnych pokojach. Tolerowały się, ale
niezbyt lubiły. Inna mentalność, inne przyzwyczajenia. My spaliśmy w sypialni,
która przypominała przedział kolejowy, a jeden pokój zajmowała moja pracownia.
Żona nie przepadała za wizytami towarzyskimi. Uważała chyba, że nie mogąc
ustawić nawet dużego stołu na więcej osób, nie możemy nikogo przyjmować, a więc
także u nikogo bywać.
Na pewno irytowało ją, że siedzi pan w pracowni
i maluje, odizolowany od świata.
Nie sądzę, złościła się jedynie w
ostatnich latach na komputer, na którym zacząłem pracować. Denerwowało ją, że
patrzę bez przerwy w monitor. Kiedy malowałem przy sztalugach, było inaczej. Ale
gdy tylko miała ochotę gdzieś wyjść, chętnie odrywałem się od każdej pracy.
Oczywiście, tkwiłem w swoim świecie, ale uważam, że ona również miała swój
świat. I pomimo wszystko byliśmy ze sobą bardzo związani. Mieliśmy nadzieję na
tak zwaną spokojną starość. Ale stało się inaczej. Najpierw umarła moja matka,
potem teściowa. Wtedy właśnie okazało się, że żona jest śmiertelnie chora i
zostało jej niewiele czasu. Żyliśmy jak z bombą zegarową. Umarła w domu, podczas
śniadania. Pęknięcie tętniaka aorty.
Pojawiły się komentarze, nawet w
prasie, że na dramatyczne wypadki w pańskim życiu wpływ miała treść pańskich
obrazów.
Powtarzam: moją żonę nie zawsze zajmowało to, co maluję.
Natomiast Tomek mój syn, który popełnił samobójstwo - sam wybierał obrazy, które
mu odpowiadały. I tylko z tymi obcował. Choć mieliśmy niezłe układy, nie należał
do osób, które by się bawiły w uprzejmości. Zwykle mówił: "To żeś spieprzył, a
ten biorę sobie". W pewnym momencie powiedział, że moje obecne obrazy
"przypominają portret pamięciowy, który przekupka z Bazaru Różyckiego zrobiła
złodziejowi" i że już go moja twórczość nie interesuje.
Nawet
komputerowa?
Komputerów nienawidzili demonstracyjnie, był nieugięty w
swej wrogości wobec tego, co traktował jako symbol współczesności. Miał w domu
starego Macintosha, ale zamkniętego na klucz w barku, o czym oczywiście nikt nie
wiedział, bo byłoby to dla niego poniżające. Dokopując komputerowi, dokopywał
bezwiednie mnie, a kiedy coś mi w komputerze nawaliło - wręcz okazywał radość.
Jedynie moje dawne obrazy olejne zyskały jego uznanie.
Łagodny dla
pana nie był.
Nie był, ale mieliśmy taki sposób wyrażania się o
sobie, bez wzajemnych pretensji.
Tomek Beksiński prowadził nocne
audycje muzyczne w radiu, miał swoich fanów, ttumaczył z angielskiego listy
dialogowe filmów, m.in. "Monty Pythona". Czy lubił błyszczeć, bo miał sławnego
ojca?
Uwielbiał dominować. Był niezależny finansowo, mimo że nigdy
nie pracował na etacie. Miewał pomysły, którym ulegałem. Byłem gotów zgodzić się
na wszystko, nawet okazywać entuzjazm, choć czasami nie rozumiałem dlaczego tak,
a nie inaczej postępuje. Dotyczyło to również jego uczuć do dziewczyn, z którymi
był związany. Idealną rodzinę wyobrażał sobie w stylu Jean Paul Sartre'a i
Simone de Beauvoir. Myślał, że ona będzie pracowała w swoim domu, a on w swoim,
a spotykać się będą w kinie albo w łóżku. Praca była u niego na pierwszym
miejscu - podobnie zresztą jak u mnie.
Z projektów osobisto-rodzinnych
nic nie wyszło, a do tego śmierć matki... Być może to wszystko wpłynęło na
decyzję Tomka o samobójstwie?
Szukałbym raczej uwarunkowań
genetycznych. Sądzę, że wiele cech odziedziczył po matce, choćby niską samoocenę
i poczucie klęski. Ja nie mam skłonności samobójczych. Jestem z gatunku tych,
którzy nawet znalazłszy się na samym dnie, od razu zaczynają się zastanawiać,
jak by się tu urządzić. Natomiast on, zsunąwszy się zaledwie o jeden szczebel w
dół, uważał, że nie ma już po co żyć. Dla mnie samobójstwo jest nie do przyjęcia
- chyba że np. w chińskim więzieniu przed przesłuchaniem. Wiedziałem, że Tomek
prawdopodobnie zrobi to, o czym często mówił, a nawet dwukrotnie próbował, choć
wtedy udało się go odratować. Ta sytuacja trwała od dzieciństwa, miał
melancholijne nastawienie do życia. Pod koniec nie wiedziałem już, czy moim
obowiązkiem jest przeszkadzanie mu w tych zamiarach czy raczej
pomaganie.
Czy po tych doświadczeniach odczuwa pan jeszcze coś takiego
jak radość tworzenia?
To bardzo trudne. Poza tym, trudno uciec przed
rutyną. Niedawno usłyszałem, że jestem Kraszewskim malarstwa. Pomyślałem: "Coś
za dużo Beksiński tego natrzepałeś".
Powiedział pan kiedyś: "Nie
zależy mi na tym, aby inni podziwiali moją sztukę". Po co w ogóle malować przy
takim podejściu do sprawy?
Jestem przykładem maniaka, który pracuje
dla własnej przyjemności. Wystawy nie przynoszą mi żadnej satysfakcji ani
korzyści. Robię to jedynie wtedy, gdy ktoś o to zabiega. W każdym wieku należy
eksploatować cechę, która jest temu wiekowi właściwa. Ja obecnie eksploatuję w
sobie gnuśność. Praca dla przyjemności - to jest właśnie to, co mi obecnie
najbardziej odpowiada.
Jeszcze raz zacytuję pana sprzed lat:
"Chciałbym, aby moje obrazy i rysunki przetrwały, maluję wyłącznie po to, by
przetrwać w duetach, jak nagrobek, mumia faraona, list w butelce na falach
oceanu..."
Teraz patrzę na to inaczej. Zdaję sobie sprawę, że walka o
przetrwanie w sztuce jest bez sensu. Bo cóż to jest przetrwanie i te maksimum
150 do 200 lat wobec nieskończoności, o której zapewne byśmy marzyli, gdybyśmy
mieli odwagę.
Żadnych złudzeń? Ani prób szukania ich na przykład w
alkoholu?
Nie tańczę i nie piję. Jestem hedonistą abstynentem. Nie
smakuje mi alkohol, nie cierpię stanu upojenia, a nade wszystko nie znoszę kaca.
Lubię towarzystwo, ale raczej nie bardzo krzykliwe, bo mnie po prostu męczy i
nudzi. Cenię ciekawe rozmowy. Zaraz po studiach, na początku lat
pięćdziesiątych, przeszedłem okres "służbowego" picia jako kierownik budowy,
kiedy to bratałem się z ludem pracującym w Rzeszowie. Poza tym pełniłem tam przy
okazji rolę "madame" z XIX-wiecznego burdelu. Jedna z windziarek na mojej
budowie - bo transport materiałów budowlanych w tych czasach odbywał się windami
- pełniła też rolę "panienki". Każdy, od dyscypliniarza po personalnego,
przychodził najpierw do mnie z wódką, a dopiero potem szedł do windziarki za
swoją potrzebą. To było społeczeństwo wiejskie, wyrwane w wyniku przyspieszonego
awansu ze swego naturalnego środowiska. Nie wyobraża sobie pani, jak się wówczas
pito. Otóż spirytus pól na pół z oranżadą, z zakrętek od kaloryfera, zatykanych
od spodu palcem.
Czy mimo przeciwności losu jest pan szczęśliwym
człowiekiem?
Szczęście nic jest stanem, który się osiąga, ale do
którego się dąży. Niewątpliwie dążyć do szczęścia w wieku 71 lat to trochę
śmieszne, ale mam wbudowany mocny homeostat - taki wańka-wstańka w każdej
sytuacji. Natomiast ilość komplikacji nerwicowych, na jakie cierpię, jest
nieskończona. Brakuje mi tylko stygmatów - szczególnie na wernisażach. Nic
musiałbym wtedy wypisywać autografów. Przecież nie wypadałoby męczyć kogoś ze
stygmatami. Mimo podeszłego wieku, ciągle myślę przyszłością i mam nadzieję, że
jako artysta coś z siebie jeszcze wyduszę. W innych dziedzinach mojego życia już
niewiele może się wydarzyć...
rozmawiała Maria Molska
"Uroda" nr 11 listopad 2000