W Polsce boom na Monty Pythona zaczął się po Jabberwocky,
który nie był filmem Pythonów, a samego Gilliama, chociaż w podobnym stylu
- absurdalny i idiotyczny. To był 1979 rok. Dopiero w latach 90. telewizja
wyemitowała cały cykl Latających Cyrków, a wielu ludzi po raz pierwszy
miało szansę to zobaczyć.
Popularność Pythonów w Polsce jest spóźniona, dlatego
że w czasie, kiedy działali, do nas nic nie docierało. Pamiętam, że jak
Jabberwocky wchodził na ekrany, kina świeciły pustkami. Film nabrał
kultowego wydźwięku zaraz po stanie wojennym, kiedy znów go wyświetlano.
Tłumy waliły do kina. Potem zaś, ilekroć Iluzjon Filmoteki Narodowej miał
kłopoty finansowe, puszczali parę razy Jabberwocky i sala zawsze
była pełna. Choć Monty Python to klasyczny humor angielski, opiera się
na stylu braci Marx, którzy wprowadzili do kina totalny nonsens, szczególnie
w dialogach. Pythoni z nich czerpali pełnymi garściami, do czego, podobnie
jak Woody Allen, chętnie się przyznają.
Widzę sporo podobieństw między Latającym Cyrkiem
i wczesnym Woodym Allenem. Bierz forsę i w nogi (koniec lat 60.),
to dla mnie klasyczny Monty Python.
Lubię ich za to, że żartują właściwie ze wszystkiego.
Zawsze mnie bawiły wszelkie dowcipy wymierzone w uświęcone konwencje.
Od dziecka nie mogłem zrozumieć ceremonii religijnych, państwowych, wszystko
jedno jakich. Zawieranie małżeństw, uroczystości rodzinne: "To teraz wszyscy
pijemy zdrowie wujka" - dlaczego teraz?! Chcesz pić zdrowie wujka, to
pij, a ja się będę w tym czasie drapał po dupie. Nie rozumiałem tej zbiorowej
potrzeby odprawiania ceremonii i dlatego bawią mnie wszelkie z tego kpiny.
A Pythoni są bezwzględni. Jestem absolutnie pewien, że nie istnieje dla
nich żadne tabu. Cleese powiedział kiedyś, że nie ma tematu na świecie,
z którego nie chciałby sobie natychmiast zażartować. Na przykład skecz
z zakładem pogrzebowym, gdzie pracownik proponuje klientowi zamiast pogrzebu
zjedzenie mamusi. Ten skecz powstał krótko po śmierci matki Terry'ego
Jonesa, który nie był pewien, czy to stosowne, szybko jednak uznał, że
właściwie dlaczego nie? Skecz o zjadaniu matki wywołał spore protesty
i zawirowania nawet na najwyższych szczeblach w telewizji. Podobno nawet
wycięto go, powtarzając program. Nie rozumiem czemu - choć, gdyby moja
matka, nie daj Boże, zmarła, pewnie nie miałbym ochoty się śmiać.
Pythonów zawsze bawiły paniusie, na które Cleese z
Chapmanem wymyślili określenie "solniczki". Miały taki kształt, jakby
rozszerzały się ku dołowi. U nas też są takie. Wystarczy wejść do sklepu
i od razu widać. Ogólnie "muzyka" jest na jedną nutę: tu boli, tam śmierdzi,
wszystko jest zawsze źle. Babcie, które łażą po sklepach i marudzą, stały
się przedmiotem satyrycznego ataku. Ponieważ nie mogli znaleźć nikogo
do odtwarzania tych ról, sami się za te babcie przebierali. Podobno zresztą
nie potrafili napisać dobrego skeczu dla aktorki. Jeżeli pojawiała się
kobieta, to na zasadzie przyprawy do zupy. Nigdy nie była główną bohaterką.
Zaś Cleese i Chapman, przebrani za stare cioty, są bezkonkurencyjni. Zresztą
pisali genialne skecze o "solniczkach". Na przykład: dwie skrzeczące kwoki
rozmawiają o Sartrze. W pewnym momencie jedna mówi: "Spędziłam cztery
godziny na zakopywaniu kota" "Aż cztery godziny?" - pyta druga. "Tak.
Nie chciał leżeć spokojnie, wyrywał się i miauczał". "Więc nie był martwy?".
"Nie, ale miał kłopoty ze zdrowiem. Ponieważ wyjeżdżamy na urlop, postanowiłam
go pogrzebać, tak na wszelki wypadek".
Żeby złapać humor Pythonów, trzeba mieć dystans do
wielu rzeczy, a przede wszystkim do samego siebie. Znam ludzi, którzy
Monty Pythona kompletnie nie rozumieją. To jest humor dla intelektualistów.
Oczywiście, są i tacy, co się tak zagrzebali w pracy naukowej, że żaden
humor do nich nie dociera. Podejrzewam, że geniusz, który potrafi w głowie
dzielić i mnożyć liczby jedenastocyfrowe, ale żyje w zupełnie obcym świecie
i nie wie, co się dookoła dzieje - pewnie by się z tego nie śmiał.
TOMASZ
BEKSIŃSKI
Machina 9/1996 (grudzień `96), str. 87